Lesbijki podróżują przez Argentynę, a geje przez Inferno w filmach tegorocznej edycji festiwalu w Rotterdamie. Spośród ponad 700 tytułów z programu niewiele otwarcie prezentowało wątki LGBTQ+. Osoby reżyserskie queerowość odczytują i przerabiają na własny, autorski sposób, odnajdują się w przerysowanej estetyce i kolektywnym procesie twórczym, przywołują do życia martwe trupy, wampiry oraz dusze, które miotają się między piekłem a ziemią.
W poszukiwaniu (zmarłego) kochanka
Grabarka pragnie jedynie kochanka – takiego, który by ją szczerze uwielbiał, z którym zrodziłaby mnóstwo bachorów, który umarłby w dzień jej śmierci z rozpaczy i który pogrzebany zostałby w tej samej trumnie co ona. To skromne marzenie nie może się jednak spełnić, bo od codziennego grzebania grobów śmierdzi ona zgnilizną i trupami. A gdy już pojawia się ten jedyny – prawdziwa, szczera miłość! – zaraz ginie on w katastrofie morskiej. Pozostaje po nim tylko palec. Grabarka swoje jednak wie i zainspirowana biologią jaszczurek postanawia ożywić zmarłego kochanka.

W komedio-horrorze kanadyjskiej twórczyni, Grace Glowicki, występują tylko cztery osoby aktorskie. Początkowo próbowały się zmierzyć z każdą rolą, aby stworzyć najlepsze kreacje. Dead Lover filmowany był w scenografii stylizowanej na kino niemieckiego ekspresjonizmu. Są tu odniesienia do Gabinetu doktora Caligariego (1920) czy Nosferatu (1922), ale też gotyckich horrorów wczesnego Hollywoodu, jak Frankenstein (1931). W połączeniu ze współczesnym humorem, przegiętymi akcentami i osobliwymi bohaterami powstało prawdziwie kampowe dzieło. Szczególnie że odcięty, ożywiony palec zmarłego kochanka rośnie do olbrzymich rozmiarów ponad 10 metrów.
Dead Lover to też squeerowana opowieść o kobiecych pragnieniach, pożądaniach i fantazjach. Dynamika między grzebaczką grobów a jej kochankiem to odwrócenie stereotypowej relacji par heteroseksualnych. Kochanek ubiera nawet koronkowy szlafrok bohaterki, w którym podryguje i kręci się we wspomnieniach bohaterki. Z kolei to grabarka wychodzi z inicjatywami, dominuje jako postać sprawcza. Choć pozostaje przede wszystkim bohaterką czułą, kochającą, przywiązaną do rodzinnych wartości i swojej łopaty.
Mandarynka
Tong tong lubi: drobiazgi w kształcie serduszek, chłopaków grających w gry komputerowe, adrenalinę płynącą z szybkiej jazdy samochodem czy shopliftingu, wyróżniać się w tłumie dzięki swoim włosom mandarynkowego koloru i błękitnym cieniom na oczach, zaciągać się papierosem albo ewentualnie blantem. Yin jia lubi: Tong tong. Ten brak równowagi w zainteresowaniach i relacji między dziewczynami prowadzi do nadwyrężenia więzi w subtelnym, ale psychologiczne zaciętym filmie 1 Girl Infinite.

Pełnometrażowy debiut Lilly Hu rozgrywa się w chińskim Changshu, mieście rodzinnym reżyserki, położonym niedaleko Suzhou. Dwie przyjaciółki razem mieszkają, śpią, kąpią się, a nawet rzucają w samochody spleśniałymi mandarynkami. Ich mały światek zamknięty w rozwalającym się mieszkaniu zostaje naruszony przez pojawienie się w życiu Tong tong chłopaka – bogatego, grającego w kafejce internetowej, eksperymentującego z narkotykami. Nic więc dziwnego, że Yin jia czuje się skrzywdzona. I nic dziwnego, że będzie teraz włóczyć się za Tong Tong niczym pies z podkulonym ogonem, że zrobi wszystko, żeby w tym w niewielkim ekosystemie zachować przyjaciółkę dla siebie.
Niezsynchronizowane uczucia bohaterek elektryzują. Relacja między dziewczynami jest więcej niż dwuznaczna – ma wiele poziomów, balansuje na krawędzi obsesji, współuzależnienia i toksyczności. Sceny ich bliskości zostały starannie wykadrowane, koncentrują się na intymnej cielesności, zdecydowanie odchodząc od męskiego spojrzenia. Pod prysznicem czy w łóżku, każdy dotyk ma w sobie lekkość, ale też niepewność pierwszej dziewczęcej miłości. Skontrastowane zostają ze scenami seksu z chłopakiem-graczem, który bohaterki uprawiają robotycznie, ze strachem i konsternacją, bez przyjemności. To właśnie sceny intymne najwięcej mówią o relacjach postaci. „Seks w filmach jest istotny” – mówiła reżyserka na spotkaniu po seansie.
Debiut Lilly Hu ma w sobie coś z kina Lou Ye (Suzhou River, Spring Fever), gdyby ten zdecydował się na pastelową, pomarańczową-różową, „dziewczyńską” paletę barw. To realistyczny i psychologicznie skomplikowany obraz, dodatkowo wypełniony subtelnymi symbolami. Mieszkanie bohaterek zdobią motyle pragnące uciec z ciasnej przestrzeni (najpewniej do gloryfikowanych przez Tong tong Stanów Zjednoczonych), Yin jia uważnie przygląda się preparowaniu ryby (zapewne wyobrażając sobie, jakie to uczucie), a zepsuty wiatrak wypali w ostatniej scenie niczym strzelba Czechowa. 1 Girl Infinite zwiastuje ciekawą karierę reżyserce-aktorce, której następne kroki warto śledzić.

Więcej kwiatów!
W najnowszym filmie Albertiny Carri natura walczy z technologią. ¡Caigan, las rosas blancas! to poniekąd kontynuacja Córek ognia – reżyserka podjęła się współpracy z tą samą ekipą, co przy poprzednim pełnym metrażu. Wspólnie eksplorują latynoamerykańskie gatunki kina. Od horroru przez dokument o podziale społecznym do segmentu wampirycznego wreszcie. Film drogi z początkowego road tripu przemienia się w trip psychodeliczny.
Viola, reżyserka arthouse’owej pornografii, traci wenę do pracy. W poszukiwaniu inspiracji wyrusza w podróż zepsutym vanem, a razem z nią jadą jej dwie partnerki i jedna była dziewczyna. Ten queerowo-lesbijski kwartet przy każdym przystanku natyka się na kolejne nieheteronormatywne kobiety – w tym świecie mężczyźni funkcjonują jedynie w opowieściach. Intrygująca podróż bohaterek szybko okazuje się być męcząca, a kolejne epizody zamiast zaskakiwać, zaczynają nużyć. Oryginalny i ambitny pomysł hołdu dla latynoamerykańskiego kina poległ w bitwie z cierpliwością osoby widzowskiej, będąc jedynie pretensjonalnym zlepkiem scen BDSM i morza nagranego na taśmę kamery filmowej.
Witajcie w piekle
Kolumbijska reżyserka Gala del Sol przenosi nas w zaświaty w debiucie Rains over Babel. Soczysty, neonowy bar Babel to miejsce spotkań queerowych dusz oczekujących na decyzję o swoim życiu. Wśród nich jest Monet, artysta po przedawkowaniu, Uma, Romka pragnąca ocalić życie córki, czy Dante, były żołnierz czekający na swojego kochanka. Mamy również Jacoba, początkującą drag queen, która zmierzyć się będzie musiała z queerfobicznym ojcem-pastorem. Wątków jest tu wiele, a szybkie tempo nie pozwala na nawet chwilę odetchnienia, zanim zaciągnie nas w szalony taniec między życiem a śmiercią.

Projekt rozpoczął się z nudy, jak wspominała reżyserka. W początkowej fazie pandemii koronawirusa nie mogła wytrzymać, potrzebowała zrobić coś kreatywnego. Tak poznała grupę młodych aktorów teatralnych, których w większości po raz pierwszy widzimy na wielkim ekranie. Z prostego ćwiczenia na wymyślenie postaci wyłoniły się queerowe sylwetki. To również doświadczenie pandemii, otaczającej śmierci w najdziwniejszym wydaniu, zainspirowało reżyserkę do podjęcia tematu przeprawy dantejskiej przez piekło i czyściec. Zainspirowało także postać La Flaci – najgorętszej Śmierci w historii kina.
Rains over Babel to przede wszystkim seans, na którym publiczność niezwykle żywo reaguje. Na moim pokazie przy scenie występu drag queens publiczność zaczęła głośno huczeć i klaskać w rytm muzyki. To potężna dawka energii, humoru i portret niesamowitych bohaterów, których charakteryzację i stylizację zachwycają. A to wszystko jako niskobudżetowy projekt, kolektywnie wykoncypowany, zmontowany w rodzinnej sypialni reżyserki. Queerowe kino tegorocznej edycji festiwalu w Rotterdamie spełnia się najlepiej we wspólnocie, intensywnej kolorystyce i – po prostu – dobrej rozrywce.