Hell’s Kitchen – recenzja filmu „Punkt wrzenia”

Punkt wrzenia, drugi film fabularny Philipa Barantiniego, będący rozwinięciem jego krótkiego metrażu z 2019 roku pod tym samym tytułem, jest jednym z najbardziej intrygujących i wielopłaszczyznowych obrazów ubiegłego roku. Jedenaście nominacji do Nagród Niezależnego Kina Brytyjskiego, z których cztery zmieniły się w statuetki (zdjęcia, aktorka drugoplanowa, obsada, dźwięk) oraz cztery nominacje od Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych
i Telewizyjnych czy nagroda indywidualna dla Vinette Robinson za aktorstwo na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach, mówią same za siebie. To jeden z tych tytułów, które mocno odcinają się na tle współczesnej kinematografii i pokazują, że kino jest niewyczerpanym obszarem eksperymentu narracyjno-formalnego, a powinnością twórcy szukanie własnego języka w opisywaniu i interpretowaniu rzeczywistości.

Choć praktycznie cała akcja rozgrywa się w ekskluzywnej restauracji, spokojnie moglibyśmy przełożyć ją na grunt dzisiejszego życia pod ciągłą presją czasu. W tym ujęciu obraz stanowi mikroświat naszych codziennych, zawodowych doświadczeń, często psychicznie ekstremalnych i wykańczających. Któż z nas, choćby przez chwilę, nie utożsamiał się z sytuacją bohaterów? Niewidocznym, ciągle tykającym zegarem, popędzającym szefem i klientami, wachlarzem współpracowników od tych najbardziej irytujących, do tych, z którymi planujemy piątkową wódkę? I tym ciągłym szukaniem wentyla do spuszczenia powietrza: nerwowo wypalanym papierosem, czwartą kawą, pączkiem z lukrem i posypką zjadanym, kiedy na korytarzu słychać stukot szpilek kadrowej, a może… powolnym sączeniem dolanego do bidonu alkoholu?

Film otwiera nerwowa wędrówka głównego bohatera, szefa kuchni, Andy’ego (Stephen Graham) do pracy. Jest spóźniony, a głos w dzwoniącej komórce przypomina, że czegoś nie załatwił. Zanim przekroczy drzwi restauracji, zdąży jeszcze nagrać wiadomość głosową dla swojej prawdopodobnie byłej partnerki, przepraszając za nieobecność na spotkaniu z synem. Minęły zaledwie dwie minuty, a już dostaliśmy całkiem miarodajną ekspozycję bohatera, który ma problemy zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Na „dzień dobry” wita go inspektor sanitarny, wymachujący wielkim segregatorem z napisem HACCP, czyli najważniejszą dokumentacją branży żywnościowej oraz pouczeniami odnośnie sposobu mycia rąk przez personel. A przecież to dopiero początek zmiany i kontrola z sanepidu nie jest jedyną, ani nawet najważniejszą rzeczą, z którą Andy będzie musiał się za chwilę zmierzyć. Z każdą chwilą przybywa obowiązków i gości, również tych niechcianych, jak krytyczka kulinarna i były przełożony, kurczy się zaś czas i zapasy składników, których on, szef kuchni, zapomniał uzupełnić. Wszechobecna presja, żeby wyrobić się z zamówieniami i sprostać oczekiwaniom klientów, zjada pomału każdego.

Atmosfera gęstnieje, stopniowo wzrasta poziom adrenaliny i kortyzolu. Wiszący w powietrzu wybuch frustracji podsyca rozdźwięk między pracą kucharzy a działaniami menadżerki, córki współwłaściciela restauracji, walczącej o jej laurkowy obraz w mediach społecznościowych. Nieważne jak silne są animozje – pełne sztucznych uśmiechów selfie załogi na Instagrama jest obowiązkowym punktem wieczoru. Kiedy pozory zostaną zachowane, można spokojnie wrócić do komunikacyjnej Wieży Babel, krycia tych, którzy wiecznie się nie wyrabiają i wciągania kreski, żeby przetrwać wieczór. W tle zaś przemycane są rozterki naszych czasów, jak choćby ta dotycząca walki między ukłonem w stronę klasycznej prostoty a ciągłym, współczesnym poszukiwaniem oryginalności – i tego, co jest bardziej pożądane z punktu widzenia rynku. Słusznie nasuwa się skojarzenie ze Świnią Michaela Sarnoskiego [NASZA RECEZJA] i pamiętną sceną w restauracji, kiedy Nicolas Cage tłumaczy szefowi kuchni molekularnej fasadowość nie tylko obranego stylu prowadzenia biznesu, ale i życia.

Jednak tym, co stanowi o absolutnej wyjątkowości i wielkości tego tytułu, jest przede wszystkim jego warstwa formalna. Gęstą atmosferę chaosu i powolnej utraty kontroli udaje się uzyskać dzięki operatorskiemu warsztatowi Matthew Lewisa, który cały spektakl zrealizował jednym ujęciem. Olbrzymia dyscyplina, zarówno od strony technicznej, jak i aktorskiej, będąca warunkiem koniecznym tego typu przedsięwzięć, skutkuje otrzymaniem dynamicznego doświadczenia obcowania z żywą, emocjonalną tkanką. Lewis bezczelnie podgląda bohaterów w sytuacjach najbardziej krępujących, trzymanych w tajemnicy przed innymi: wspomagania się używkami, płaczu w toalecie czy obnażenia psychicznych ran przed koleżanką z pracy. Jest w tym osobliwe doświadczenie intymności i samotności, a także mentalnego kołowrotka, który nie chce się zatrzymać. W końcu Andy, zupełnie jak główna bohaterka Ajki Siergieja Dworcewoja [NASZA RECENZJA], balansując na skraju upadku, przez cały seans szuka ucieczki z sytuacji, która go przerasta.

Być może nie jest to film zaskakujący na poziomie scenariusza, z finałem, który może rozczarowywać, a przynajmniej nie dawać satysfakcji, na jaką liczyło się podczas tak intensywnego widowiska. Warto jednak spojrzeć na niego jak na Stendhalowe zwierciadło, operujące jednością miejsca i czasu, gdzie najważniejsze jest wierne odwzorowanie rzeczywistości. Dlatego też projekt ten nie posiadał scenariusza w klasycznym tego słowa rozumieniu, z kwestiami do nauczenia się na pamięć, a jedynie sceniczne wskazówki. Ładunek improwizacyjny miał oddać naturalność sytuacji i zerwać ze sztywnymi ramami kreacji.

Fenomen obrazu Barantiniego tkwi w mnogości interpretacji. Można to dzieło traktować jako pewną formę eksperymentu z pogranicza reportażu, behawioralnej lupy do obserwowania ludzi w sytuacjach spychających ich na skraj psychicznej wytrzymałości, a jednocześnie powtarzanych codziennie od nowa. Można też jako metaforę dzisiejszego świata, rozpędzonego neoliberalizmem oraz ciągłą potrzebą rozwoju i bombardowania krytyką, w którym w Bieszczady udaje się wyjechać tylko nielicznym. Świata, w którym ciągle modny jest trend oszczędzania na pracownikach. A można jako portret ludzi niedopinających rzeczywistości, którzy są zawsze między jedną rzeczą a kolejną. Ludzi codziennie dźwigających indywidualne bagaże, chowających je być może pod długimi rękawami kuchennego fartucha, idealnie wyprasowaną bluzką czy grzecznym uśmiechem, żeby tylko przetrwać kolejny dzień.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Boiling Point

Tytuł oryginalny:  Punkt wrzenia

Rok: 2021

Kraj produkcji: Wielka Brytania

Reżyseria: Philip Barantini

Występują: Stephen Graham, Vinette Robinson, Ray Panthaki

Ocena: 3,5/5