The Eras Tour (Shyamalan’s Version) – recenzja filmu „Pułapka”

Nie ma przypadków, są tylko znaki. Gdy Warszawę nawiedza tornado pod postacią największej obecnie żyjącej gwiazdy muzyki pop i jej fanów, do kin wchodzi film autora Szóstego Zmysłu czy Glass osadzający narrację w czterech ścianach hali koncertowej. Na scenie przepiękna Lady Raven, przed nią tłum zagorzałych wielbicieli nagrywających każdy jej ruch i ten jeden wyjątkowy, jak to często bywa w kinie Shyamalana, mężczyzna, tym razem chowający w jednej z aplikacji swojego świecącego prostokąta mroczny sekret. Gdyby to wszystko połączyć i przetłumaczyć na polskie warunki, to wyszłoby nam, że Pułapka jest filmem o koncercie Taylor Swift, na którym policja zastawiła pułapkę na mordercę Iwony Wieczorek.

Ostatnie lata nie rozpieszczają hinduskiego miłośnika twistów. Po całkiem udanym Splicie, wskrzesił do życia kreację Bruce’a Willisa z Niezniszczalnego, wieńcząc swoją jedyną w karierze trylogię filmów z marnym skutkiem. Następnie zestarzał się niesamowicie źle wraz ze swoimi bohaterami w Old, z którego pamięta się tylko niezrozumiałą pracę kamery oraz prawdopodobnie najzabawniejsze cameo reżysera z całej filmografii. Ostatnie dzieło, Pukając do drzwi, to najmniej ciekawe quasi-przedstawienie Apokalipsy św. Jana i Czterech Jeźdźców pod postacią Dave’a Batisty czy Rona Weasleya. Warto przy tym dodać, że fenomen Hindusa i rola w kinie blockbusterowym są jednocześnie abstrakcyjne i niezrozumiałe, ponieważ spoglądając szerzej na jego filmografię, zauważymy, że przypomina coś na kształt zepsutego zegara, gdzie na pięć kolejnych katastrof zdarzy się jedna, dobra produkcja.

Nie bez powodu zwiastuny Pułapki sugerują „nowe doświadczenie w świecie M. Night Shyamalana”. Na pierwszy rzut oka nie znajdziemy tutaj paranoidalnych zjawisk bądź ludzi z nadprzyrodzonymi mocami. Ot co, najlepszy tatuś na świecie (Josh Hartnett) bierze ukochaną córkę (Ariel Donoghue) na koncert jej ulubionej wokalistki, Lady Raven (Saleka Shyamalan). Tłum krzyczy, bawi się, wysyła tonę miłości w stronę gwiazdy, ale to w tle dzieją się o wiele ciekawsze rzeczy. Wokół stadionu zaczyna się zakrojona na szeroką skalę akcja policji niczym w trzeciej części sagi o Mrocznym Rycerzu Nolana. W budynku znajduje się okryty złą sławą Rzeźnik, morderca 12 osób, przez co wydarzenie staje się  prawdopodobnie jedyną okazją na ujęcie przestępcy i postawienie go przed oblicze prawa. Owe zabarykadowanie budynku w dużo większym stopniu cieszy się zainteresowaniem Coopera, którego maskę Shyamalan szybkim zamachnięciem zdejmuje z twarzy już na samym początku w jednej z toalet. To on jest poszukiwanym mordercą i razem z nim spróbujemy się wydostać z budynku okrążonego przez jednostki policji.

Część koncertowa to pierwszy od dawna popis hinduskiego reżysera. Widać w nim odrobienie pracy domowej z procesu budowania napięcia oraz bezpośrednią inspirację widowiskiem Taylor Swift, czasem jeden do jednego, jeśli chodzi o pewne, szczegółowe momenty interakcji z publiką. Mamy chwilę dla fanatyzmu względem występującej gwiazdy, sceny przy stanowisku z merchem czy wybranie tej jedynej fanki do zaśpiewania piosenki (ekwiwalent przekazania kapelusza przez Swift na jej wydarzeniach). Same spacery po budynku hali z naszym duetem są pełne doznań, całkiem niespodziewanych, patrząc głębiej w filmografię Shyamalana. Owe doświadczenie ducha realizmu to pewne novum w karierze autora Znaków, dosyć zaskakujące i jednocześnie udane. Wiadomo, niczym w poprzednich filmach Hindusa, działaniem seryjnego mordercy często rządzi przypadek i szczęście ponad metodyczne myślenie, lecz kolejne pomysły mające na celu wydostanie się z koncertu konstruują sensowną i spójną narrację. Samo widowisko jest również ciekawie, a nawet momentami hipnotycznie nakręcone, częściej skupia się na geografii i przestrzeni budynku niż na występującej gwieździe. Tutaj wszelkie zasługi spadają na barki (czy też oczy) maestro Sayombhu Mukdeeproma, który niczym w filmach Guadagnino takich jak Suspiria czy Challengers czy w Wujku Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia Apichatponga Weerasethakula koncentruje uwagę na szczegółach, potrafiących umknąć uwadze w trakcie szybszego montażu, często wykorzystywanego przez reżysera. Te wszystkie rozwiązania w sprytny sposób łączą nas z Cooperem, przez co razem z nim szukamy sprytnego sposobu na wyjście z zastawionej pułapki bez zbędnej większej ekspozycji, przyczyniającej się do zaalarmowania stróżów prawa na czele z profilerką Josephine Grant (Hayley Milis). Sceny w trakcie widowiska zawierają również kilka naprawdę zabawnych momentów. Najciekawszymi z nich są chociażby rozmowy Connora z Jody, matką koleżanek jej córki, czy komediowe tour de force Kid Cudiego, którego występ ociera się o doskonałość niczym podczas morderczej rozgrywki z Jake’em Peraltą w pierwszym sezonie Brooklyn 9-9.

Zaraz po opuszczeniu budynku wszystko koncertowo zostaje zniszczone, bowiem wydaje się, że reżyser rzucił wszystkie karty z pomysłami na stół. Pewien zbudowany już hitchcockowy supsens, sprawnie współdziałający w pierwszej części filmu wraz z motywem ucieczki z tytułowej pułapki, zostaje zastąpiony klasyczną, shyamalanowską pulpę, budzącą śmieszność i nieustannie wpadającą w kicz. Do repertuaru reżyser wprowadza pseudopsychologię postaci w postaci mommy issues i nieznośnego pedantyzmu, twisty fabularne raczej lekko podnoszą kąciki ust, aniżeli zaskakują, a mimika Josha Hartnetta jest niezatrzymywalnym kołem fortuny, ponieważ nie da się w żaden sposób przewidzieć, jaki grymas zobaczymy na jego twarzy w danym momencie. Rywalizacja między Lady Raven a Cooperem nie wybrzmiewa, a ostateczna konfrontacja mężczyzny z żoną to zbudowany fabularny zwrot na zwrocie, nużący i nas, i seryjnego mordercę, przez co w efekcie końcowym nie odczuwamy żadnej satysfakcji. Skutkuje to powrotem do punktu wyjścia w filmografii hinduskiego reżysera, gdzie ilość zastosowanych rozwiązań i efektów formalnych nie równa się z jakością. 

Opisywana w mediach shyamalanowska wizja Milczenia owiec dziejącego się w trakcie trwania koncertu Taylor Swift jawi się raczej jako postszóstozmysłowy, kiczowaty i nieudany hołd w kierunku chociażby hitchcockowskich thrillerów. Sam pomysł uwięzienia mordercy w budynku podczas wydarzenia zrzeszającego dużą ilość osób wydaje się na papierze dobrym pomysłem, tak samo jak brak użycia motywu paranoidalnych zjawisk czy ludzi o nadprzyrodzonych mocach przez hinduskiego twórcę. Gdy odrzucimy logikę świata Shyamalana i przymkniemy oko na mało realistyczne dialogi, zwroty fabularne czy niezrozumiałe pomysły, powinna pozostać dobra zabawa. Niestety zegar w postaci filmografii hinduskiego reżysera i tym razem pokazał złą godzinę, pomimo ciekawego pomysłu wyjściowego i nadziei pozostawionej podczas koncertu Lady Raven. Jednak Josh Hartnett to nie Glen Powell, a pomimo wszelkich starań kino twórcy Szóstego zmysłu i Znaków staje się blockbusterowym średniakiem, zrównując go z Twisters, innym wakacyjnym kinowym hitem, hołdującym polsatowemu klasykowi z lat dziewięćdziesiątych. Może jednak za siedemnastym razem uda się zrobić porządny film od początku do końca, panie Shyamalan?

Szymon Pazera
Szymon Pazera

Pułapka

Tytuł oryginalny:
Trap

Rok: 2024

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: M. Night Shyamalan

Występują: Josh Hartnett, Ariel Donoghue, Saleka Shyamalan i inni

Dystrybucja: Warner Bros. Polska

Ocena: 2,5/5

2,5/5