Piękna wieś pięknie spłonie? – recenzja filmu „Prześwietlenie” – Cannes

„Najwyższa pora przestać stać z boku” zdaje się mówić nam Cristian Mungiu po najdłuższej przerwie w swojej reżyserskiej karierze. Jeden z autorów rumuńskiej nowej fali przyzwyczaił nas do seansów, w których towarzyszymy jego trawionym neoszekspirowskimi dylematami bohaterom z niewielkiej odległości. Dotychczas udział widza w konfrontacji z dziełami Rumuna sprowadzał się do intensywnej obserwacji samego „dziania się”, a przestrzeń na refleksje otwierała się dopiero w momencie pojawienia się ciemnej planszy kończącej film. Najbardziej dobitnym symbolem tej filozofii ekranowej pozostaje finalne spojrzenie w obiektyw kamery bohaterek 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni, w którym kryje się wymowna wiadomość: „a teraz Ty pomyśl, co byś zrobił na moim miejscu”. Laureat Złotej Palmy wraca do Cannes po 6 latach z Prześwietleniem (R.M.N.) i tym razem skłania widza do aktywnego zaangażowania od samego początku.

Nie jest to jedyna różnica, bowiem reżyser dokonuje chyba największej w swojej filmografii wymiany osprzętu w asortymencie narzędzi twórczych. Pierwszy raz od dawna Mungiu porzuca uparte śledzenie jednego bohatera od początku do końca, wybierając wielowątkową narrację splatającą się na portret formującego się ksenofobicznego społeczeństwa. Ponadto twórca Prześwietlenia w surowej obserwacji rzeczywistości na Nizinie Transylwańskiej korzysta o dziwo z realizmu magicznego, który – jak na Rumuna przystało – ma w sobie więcej mrocznej magii niż onirycznej lekkości. W wirtuozerskiej żonglerce perspektyw wąskiego i szerokiego patrzenia na wiejską społeczność wszczepia w swój film ducha Białej wstążki i Listów do M 2

Choć brzmi to prześmiewczo, motyw bezskutecznego dogadania się ojca z synem jest w Prześwietleniu równie istotny, co dla świątecznej komedii wątek Mela z juniorem. Z kolei w podobnie zniuansowany sposób jak w arcydziele Hanekego kreowany jest obraz zbudowanej na wielonarodowych fundamentach lokalnej wspólnoty, w której lęki są wspólne, a każda zmiana nie może się ukryć przed okiem sąsiadów.

Matthias traci pracę w Niemczech po tym, jak dał się sprowokować współpracownikowi. Podejmuje spontaniczną decyzję o powrocie do rodzinnej miejscowości, w której musi wziąć na swoje barki ciężar wychowania dziecka i znalezienia nowej pracy. Mungiu dobitnie wskazuje, że dom to pierwsze miejsce kształtowania się charakteru człowieka, a wzorce przekazane przez rodziców zapełniają białą kartkę duszy permanentnym tuszem. Właśnie jednym z elementów utrzymanych w konwencji realizmu magicznego jest postać syna głównego bohatera, który na skutek traumy przestaje mówić. Matthias obwinia za to milczenie łagodną rękę żony i wpaja w chłopca stereotypowo męskie wzorce postępowania. Rodzicielskie praktyki są pełne strachu, utwierdzają konieczność stosowania przemocy jako obrony i okazują się bezskuteczne w pozbyciu traumy, ale pokazują za to, jak zaszczepiona  za młodu fobia może ujawnić się dorosłym życiu. Milczący Rudi do samego końca pozostaje tajemniczym i trudnym do zaszufladkowania symbolem niewinności, cichym świadkiem przywodzącym na myśl córkę Stalkera czy Johana z Milczenia. Zbudowaną na fundamencie asekuracyjnego lęku lokalną społeczność wzburza wieść o sprowadzeniu do piekarni czarnoskórych pracowników ze Sri Lanki. Csilla – dawna kochanka Matthiasa i ambitna asystentka właścicielki zakładu, stara się stworzyć imigrantom jak najbezpieczniejsze warunki pracy w nowym miejscu. Reżyser spuszcza ze stromego zbocza dwie kulki śnieżne tych wątków, by w nieunikniony sposób u podnóża złączyły się w rasistowskiej lawinie.

PRZEŚWIETLENIE (R.M.N.)

Ksenofobia u Mungiu jest jak kapiące z przeciekającego dachu krople. Ignorowane i zlekceważone doprowadzają do powolnej zgnilizny ścian i zbutwienia podłogi. Można zarzucić Rumunowi, że z wiekiem staje się bardziej pewny swoich ocen, a stanowisko obiera a priori, uniemożliwiając wielowymiarowe przyjrzenie się sprawie. Jest to jednak myślenie życzeniowe i w duchu symetryzmu. Nie można bowiem pokazać pozytywnych efektów nietolerancji, a nawet jeśliby już takie istniały, to równoważne przeciwstawienie ich czystej nienawiści byłoby wyjątkowo chybionym pomysłem. Mungiu ani na chwilę nie stracił zmysłu obserwacji. Przenikliwym wzrokiem spogląda na proces narodzin rasizmu i w równie krytycznym świetle eksponuje kapitalistyczny wyzysk, wyciągający pomocną dłoń do czarnoskórych przyjezdnych do chwili, gdy przestają być opłacalni.

Czymś, co zachował Mungiu w swoim warsztacie twórczym, jest ponowna bierność w postawie i brak sprawczości głównego bohatera. Podobnie Matthias, będąc świadkiem radykalizowania się otoczenia, cały czas pozostaje z boku w roli biernego obserwatora. Możliwe, że właśnie przez niego reżyser daje nam do zrozumienia, że czasy, w których żyjemy, nie są odpowiednim momentem, by przyglądać się z boku palącym problemom. Znamienna jest tu scena podpisania dokumentu szowinistycznej petycji na plecach mężczyzny. To jawny znak, że w tej kompromitującej lecz kluczowej postawie także kryje się niepodważalna odpowiedzialność współudziału. Matthias pozostaje bezwolny prawie do samego końca, a świadomy swojej bezsilności, potrzebuje znaleźć obiekt wyładowania swojej narastającej frustracji. U Mungiu nie ma żadnej ingerencji fatum, a tym, co wpływa na rzeczywistość, są smutne konsekwencje czynów człowieka. To właśnie w spójnym dostrzeżeniu słabości wychodzącej od mikro- (rodzinnych dysonansów) do makroskali (miejscowych napięć) reżyser znajduje żyzny grunt na kiełkowanie ksenofobicznego ziarna. Cytując fragment orędzia Krzysztofa Warlikowskiego na Światowy Dzień Teatru: „Wspólne poczucie nieuchronnego końca świata, nie planety, ale modelu relacji międzyludzkich, porządków i rewolt, towarzyszy nam teraz dojmująco. Nam, którzy żyjemy po końcu świata.[…] Nie potrafimy już budować wież, a mury, które uparcie wznosimy, nie chronią nas przed niczym, przeciwnie, same wymagają ochrony i troski, która pożera gros naszej życiowej energii. I nie mamy już siły, żeby próbować dojrzeć to, co jest za bramą, za murem”.

Po 20 latach bohaterowie Mungiu nie patrzą już na Zachód, ale wpatrują się w siebie z jeszcze większym poczuciem nieufności. R.M.N. – czyli Rumunia bez samogłosek, pokazuje, że społeczeństwo ksenofobiczne to takie pozbawione tlenu i przytłoczone strachem. Od lat słyszy się na naszym kinofilskim podwórku, jakoby rumuńskie kino było o krok przed polskim np. przyrównując podobieństwo pandemicznej fobii w Niefortunnym numerku… do nadwiślańskich realiów. Cóż, jeśli faktycznie idąc przed siebie, obserwujemy w piasku ślady stóp rumuńskich filmowców, bardzo życzyłbym Polsce obrania innej drogi, by Prześwietlenie nie okazało się profetyczne dla „P.L.” w erze kryzysu migracyjnego związanego z wojną w Ukrainie.

„Nie potrafimy już budować wież, a mury, które uparcie wznosimy, nie chronią nas przed niczym, przeciwnie, same wymagają ochrony i troski, która pożera gros naszej życiowej energii. I nie mamy już siły, żeby próbować dojrzeć to, co jest za bramą, za murem.” – Orędzie na światowy dzień teatru, Krzysztof Warlikowski 

Adam Krośnicki-Midoń
Adam Krośnicki-Midoń
PRZEŚWIETLENIE (R.M.N.) plakat

Prześwietlenie

Tytuł oryginalny:: R.M.N.

Rok: R.M.N.

Kraj produkcji:

Reżyseria: Cristian Mungiu

Występują: Marin Grigore, Judith State, Macrina Barladeanu i inni

Dystrybucja: Gutek Film

Ocena: 4/5