Całe życie za nami. O „Post tenebras lux” dziesięć lat później

Od canneńskiej premiery Post tenebras lux Carlosa Reygadasa mija właśnie dekada. Świeżutkie recenzje z Lazurowego Wybrzeża przypominały reakcje po suto zakrapianej imprezie – choć obyło się bez strat, to większość się pochorowała. Nieliczni wspominali dwugodzinny pobyt w sali kinowej z przyjemnością, ale nawet oni nie wiedzieli, co tak naprawdę się wydarzyło. Mijające lata ostudziły spór między zagorzałymi zwolennikami i przeciwnikami dzieła Reygadasa, nie dostarczyły jednak zbyt wielu wyjaśnień. Skoro po premierze dawno opadł już kurz, może jej okrągła rocznica to dobry moment, by spojrzeć na Post tenebras lux raz jeszcze i dorzucić do dyskusji swoje trzy grosze.

Występuję jako ktoś z doświadczeniem po obu stronach barykady. Widziałem film dwukrotnie i za każdym razem wywarł na mnie skrajnie różne wrażenie. Początkowo wystarczył kwadrans, by wszystko przestało mnie obchodzić, a w głowie zaczęły się pojawiać najjadowitsze epitety. Nie widziałem w Post tenebras lux niczego więcej jak pretensjonalnego, pozbawionego sensu popisu ego reżysera. Kulminacją wszelkich bolączek była scena, w której Natalia i Juan śpiewają „It’s a Dream” Neila Younga. Nieporadnie poruszające się po klawiaturze fortepianu dłonie i potworna kakofonia głosów kaleczyły moje uszy z taką intensywnością, że w duchu błagałem o szybki koniec. Ponowny seans meksykańskiego filmu uświadomił mi jednak, jak bardzo przedwczesny wydałem osąd. Tym razem obejrzałem Post tenebras lux z niesłabnącym zainteresowaniem, a w trakcie wspomnianej sceny popłynęły łzy. W połączeniu dwóch niewytrenowanych, lecz żarliwych głosów mieści się piękno, którego wcześniej nie dostrzegałem. Do uszu nadal płyną nieczyste dźwięki, ale mózg zdaje się ich prawie nie rejestrować, odsuwać gdzieś na bok, by zrobić miejsce na wzruszenie dwojgiem zjednoczonych ludzi, którzy za pomocą wspólnego śpiewu celebrują życie i po raz ostatni wyznają ułudną wiarę w to, że wszelka udręka zostanie zażegnana.

Pod wpływem piosenki Juan wraca myślami do dzieciństwa. To nie tylko najbardziej wzruszający moment filmu, ale i punkt kulminacyjny. W jednym z wywiadów sam twórca wyznał, że jego kluczową inspiracją był fragment z Wojny i pokoju Lwa Tołstoja (pisarza wprost cytuje też zresztą główny bohater), w którym bliski śmierci książę Bołkoński momentalnie uświadamia sobie wyjątkowość pewnych rzeczy. W podobny sposób konający Juan ze łzami w oczach wspomina siebie z młodości. Dociera bowiem do niego, jak piękny i prosty był wtedy świat. Gdybym miał podsumować Post tenebras lux w kilku krótkich słowach, powiedziałbym, że jest to film właśnie o tym: o błogim dzieciństwie i problematycznej dorosłości, o krótkich chwilach piękna i nadmiernie przedłużających się epizodach rozpaczy układających się wspólnie w ten najbardziej absurdalny ze snów, jaki nazywamy życiem. Niezbyt za to przekonuje mnie odczytywanie Post tenebras lux w kontekście klasowym. Co prawda stwarza ku temu podstawy zetknięcie się w wiejskiej scenerii zamożnej rodziny Juana i Natalii oraz biednego robotnika czyhającego na moment, w którym bogaci gospodarze opuszczą dom, ale traktuję je wyłącznie jako jeden z elementów przedstawianej przez reżysera rzeczywistości. Podobnie to nie seksualne eksperymenty i problemy w związku znajdują się na pierwszym planie – im Reygadas poświęci parę lat później osobny film, Nasz czas (2018; NASZA RECENZJA). 

Wątek podziału na świat dziecka i świat dorosłych wydaje się o tyle kluczowy, że reżyser konsekwentnie prezentuje obie te rzeczywistości. Choć niewątpliwie Juan jest głównym bohaterem, to narracja zostaje rozproszona na różne podmioty, a wszystko zaczyna się od małej Rut przez kilka minut zachwycającej się zwierzętami, kałużami i zbliżającą się burzą, by przejść płynnie do jej brata Eleazara, który w przytulnej domowej przestrzeni zauważa przerażającego neonowego stwora, dla niego nie mniej realnego od bawiących się z Rut krów. Tego kozła nie widzi żaden dorosły. Dorośli nie widzą też zmartwychwstałej Esther we wcześniejszym filmie Reygadasa, Cichym świetle (2007). Finał wydaje się żywcem wyjęty ze Słowa (1955) Carla Theodora Dreyera, ale jedna zasadnicza różnica zmienia wszystko. U duńskiego mistrza świadkami zmartwychwstania są dwie zwaśnione rodziny, a doświadczony przez nie cud staje się powodem do zakopania wojennego topora. Z kolei u Reygadasa to dzieci widzą żywą matkę i biegną do ojca, by oznajmić mu szczęśliwą nowinę. Jemu trudno w to uwierzyć – umówmy się, nam wszystkim nie byłoby łatwo. Żeby nie zmartwić dzieci, udaje się do pokoju, w którym złożono ciało jego zmarłej żony. Jednak nigdy nie dowiemy się, czy Esther zmartwychwstała jedynie w wyobraźni jej dzieci, czy może nastąpił niepodważalny cud. W tym momencie kamera opuszcza budynek i Reygadas zamyka film przyrodniczą klamrą. To bodaj jedyna taka scena w Cichym świetle, która podaje w wątpliwość to, co widzimy. Każda milisekunda Post tenebras lux może być tyleż rzeczywistością, co snem, wspomnieniem, wizją, bądź tylko i aż fantazmatem. Ze strefy komfortu wybija nas stosowany w scenach rozgrywających się na świeżym powietrzu efekt rozmazanych boków i tak wąskiego już ekranu. Wzrok koncentruje się na centralnym ułamku obrazu, pozostaje w nas niepewność. Sam Reygadas w innych filmach przyzwyczaił do bardziej bezpośredniego portretowania natury.  Do tego wszystkiego twórcy montują po sobie sceny z przyszłości, przeszłości i teraźniejszości w dowolnej kolejności i bez żadnego ostrzeżenia. Część z nich wydaje się wręcz przypadkową wrzutką. Dlaczego film zamyka niezwiązana z resztą scena meczu rugby?

Wciąż myślę o tych zawodnikach walczących o jajowatą piłkę. Czemu znalazło się tu dla nich miejsce? Może to pójście na łatwiznę, ale mam w głowie tylko jedną odpowiedź: w dzieciństwie Juan trenował rugby i to jego wspomnienie widzimy. W ten sposób zinterpretowana scena nie tylko zyskuje sens, ale świetnie puentuje całość i koresponduje z początkiem filmu. Zanim przejdziemy do akcji właściwej Post tenebras lux otwiera bodaj najbardziej enigmatyczny z fragmentów. Zanurzony po szyję w wodzie mężczyzna krzyczy, jakby błagał o ratunek, ale wydaje się nie mieć już szans ze wzburzonymi falami. Scena jest niema, nakręcona w czerni i bieli, a występujący w niej bohater później nie pojawia się na ekranie. Prolog dzieła zdaje się więc w ogóle nie pasować do całości. Nic dziwnego. To bowiem fragment wyjęty z innego filmu: Post tenebras lux rozpoczyna się wyciszoną sceną finałową z Maxhumain (1999), zrealizowanego jeszcze w XX wieku krótkiego metrażu Reygadasa. Ta wczesna miniatura meksykańskiego reżysera dzieli się na dwie części. W jednej z nich, rozegranej w kolorze, na słonecznej plaży odpoczywają młody Max i jego matka. W drugiej znów znajdujemy się na plaży, tym razem jednak skąpanej w szarościach, a Max jest dorosłym mężczyzną, który planuje popełnić samobójstwo w wymyślny sposób. Wiąże swoje ciało sznurem, siada przy brzegu i czeka na przypływ, który odbierze mu możliwość oddechu. Czuje już wodę z łoskotem uderzającą o ciało, gdy jego oczom ukazuje się on sam z czasów młodości. Wtedy rozpaczliwie wykrzykuje swoje własne imię.

Nagrodzony w Cannes film kontynuuje zatem wątki podjęte we wczesnym krótkim metrażu Reygadasa, tyle że w bardziej zawoalowany sposób. Jednocześnie korzystając z dobrodziejstw dwugodzinnej formuły, twórca pozwala sobie na efektowność. Co w Maxhumain ogranicza się do minimalistycznej sugestii, w Post tenebras lux urasta do rangi wydarzenia zgoła biblijnego. Samobójczy czyn zostaje okraszony obfitymi opadami krwawego deszczu. Reygadas nie tylko rozwija swoją dawną miniaturę, ale komplikuje ją, tworząc najbardziej zadziwiający film w karierze. Jeśli patronem twórczości Meksykanina jest Andriej Tarkowski, to Post tenebras lux zestawiłbym ze Zwierciadłem (1975). Oba dzieła poruszają się po niepewnych wodach między rzeczywistością, wspomnieniem a urojeniem, dzieciństwem a dorosłością, choć w przeciwieństwie do Rosjanina Reygadas nigdy wprost nie mówi nam, na co patrzymy. Przedstawiony przez niego świat ma w sobie i szczyptę magicznej zwiewności, i fizycznej dosadności. Unosi się nad nim duch Edgara Allana Poego, który chyba jak nikt inny potrafił opisywać piękno i jednocześnie dojmujący mrok rzeczywistości.

Z Post tenebras lux szczególnie dobrze rymuje się też niedawne Niewidoczne życie sióstr Gusmão (2019; NASZA RECENZJA). „Ta jedna myśl pozwala mi przetrwać: całe życie przed nami” – słyszymy w ostatniej scenie filmu Karima Aïnouza i płaczemy, bo właśnie widzieliśmy, jak owo całe życie minęło, a nadzieja na lepsze jutro okazała się naiwną mrzonką. Kiedy mamy trzy lata, świat jest rozstajem dróg. Na każdą mamy prawo wstępu i odkrycia, co znajduje się za rogiem. Z czasem jednak coraz więcej z nich zaczyna się zamykać i zostaje ta jedna, jedyna, którą rzadziej wybraliśmy, a częściej tylko mimowolnie podążyliśmy szlakiem wskazanym przez los. Jako dorośli nosimy w sobie pamięć o tym stanie niewinności i nieograniczonych perspektyw, lecz to pamięć równie krzepiąca, co obezwładniająca. Zamykamy oczy i znów jesteśmy dziećmi, otwieramy je – i czar pryska. Dlatego patrzymy na Rut i Eleazara z rozczuleniem, ale i nutą żalu. Bo przecież pragniemy niczym się nie przejmować i wszystkim się ciekawić, ale wiemy też, że czasu nie cofniemy. Możemy tylko zmobilizować wszystkie komórki naszego ciała, by choć na chwilę przypomniały sobie dzieciństwo. Tak, jak czyni to Juan, a ja razem z nim. Dziękuję Carlosowi Reygadasowi za pobudkę do pomyślenia o świecie, który istniał nie tak dawno temu, a wydaje się, że od dzisiaj dzieli go cała wieczność.

Łukasz Homziuk
Łukasz Homziuk