Trudno zatytułować tekst inaczej, niż czerpiąc inspirację z Logiki obrazów Wima Wendersa, niejako streszczając cały mój wywód o festiwalowej sekcji, jak i trafnie opisując dyskurs dotyczący współczesnego kina. Ocena dzieła filmowego, pozytywna lub negatywna, często zależy od poglądów politycznych, a analiza samej sztuki: reżyserii, scenopisarstwa bądź aktorstwa, schodzi na drugi plan. Ten trend doskonale uchwyciła dyskusja na temat Pierścieni Władzy, gdzie chuligani prozy Tolkiena ścierali się z sympatykami wersji Amazona, broniąc wizji zmarłego twórcy przed serialową interpretacją, używając przy tym skandalicznych argumentów. Nie chcę wyjść na malkontenta, bo uważam, że dialog o reprezentacjach w kinie jest istotny, ale przypadek tego serialu pokazał, do jakich przykrych granic absurdu sprowadziliśmy debatę, chwytając się dehumanizacji ras, płci czy narodowości dla udowodnienia słuszności swoich tez.
Niegdyś „w Hollywood nie było miejsca na politykę” – mówił Samuel Goldwyn, teraz nie ma Hollywood bez polityki. W ostatnich latach na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim dziennikarskie śledztwa (Czwarta władza, Spotlight), biografie wybrańców ludu (Vice, Czas mroku, Jak zostać królem) czy historie na oparte na faktach, podane z finezją wyobraźni twórców (Wilk z Wall Street, Big Short). Wymienione produkcje w oczach Akademii Filmowej okazały się najlepszymi w danym roku, przez co dostały wyróżnienia w postaci nominacji czy nagród. W ślepym miłowaniu wielkich narracji przez Fabrykę Snów często brak miejsca dla kina społecznego, opowiadającego o człowieku, na którym ciąży fatum decyzji wysoko postawionych urzędników, zmagającym się z bezpośrednio rezonującą na życie każdą zmianą: legislacyjną, gospodarczą czy polityczną.
Infantylnie prosto brzmiącym stwierdzeniem jest, że każde wybory niosą za sobą nową erę. Jednak ciężko nie przykleić takiej łatki tegorocznej rozgrywce politycznej, której esencję stanowią oddawane od kilkunastu dni do wtorku głosy społeczeństwa, dotkniętego być może największą polaryzacją w historii. Z jednej strony mamy budowaną przez liberalne media ostatnią bramę przyzwoitości i demokracji, tak ukochanej i wykorzystywanej latami przez amerykańskie rządy do tłumaczenia niemoralnych praktyk stosowanych na arenie międzynarodowej, z drugiej natomiast furiata, tworzącego PR-owe materiały z sieci fast foodów, nigdy praktycznie ciężko nie pracując czy licząc ostatnie grosze w portfelu. Przyzwyczajony do co czteroletniej obserwacji, jak Stany Zjednoczone tym razem zaskoczą, zauważam tendencje żywo wyciągnięte z selekcji wrocławskiego święta amerykańskiego kina. Bo nic tak nie rezonuje w debacie publicznej jak arcydzieła sprzed kilku dekad, żywo komentujące nasz porządek, który warto podzielić na kilka elementów:
I – SPISKI
Od lądowania na Księżycu nakręconego przez Kubricka, o czym wspomniał ostatnio Venom 3 Kelly Marcel przez Deep State po Inside Job w postaci ataków z 11 września 2001 r. polityka Stanów Zjednoczonych to chyba największe siedlisko teorii spiskowych wszelkiej maści. Niektóre z nich raczej dają uśmiech politowania, jak na przykład to, że światem rządzą reptilianie, czy Pizzagate z 2016 r. Inne prowadzą do prób zamachów stanu, czego byliśmy świadkami 6 stycznia 2021 roku, gdy sympatycy Trumpa nie pogodzili się z ostatecznym werdyktem wyborczym. Liczba teorii spiskowych w dobie szalejącej digitalizacji zwiększa się, a chorobą społeczeństwa stała się podatność na niesprawdzone informacje czy też wiara chociażby wpisom prawicowych farm z niebieskim znaczkiem, zwiększającym zasięg na portalu X.
Jednak sama kamera uwielbia przyciągać teorie spiskowe i snuć o nich opowieści, czego skutkiem są setki filmów wykorzystujących wiele niepotwierdzonych informacji ku uciesze inwencji twórczej reżyserów: od Z Costy-Gavrasa i Wszystkich ludzi prezydenta Pakuli przez dokumenty serwisów streamingowych, filmy z żółtymi napisami aż do netfliksowej animacji Korporacja Konspiracja. W przypadku rodzimego festiwalu na pierwszy plan wychodzi Chwała w ukryciu Roberta Altmana. Twórca Nashville w centrum narracji w pustym gabinecie stawia sylwetkę byłego prezydenta Richarda Nixona, który pod wpływem kilku głębszych kieliszków rozpoczyna monolog dotyczący historii zaszczucia swojej administracji przez liberałów i kilku swoich najbliższych współpracowników.
Nie znając amerykańskiej rzeczywistości przełomu lat 60. i 70., można dojść do wniosku, że bohater grany przez nieziemskiego Philipa Bakera Halla mówi prawdę. Skacze jednak po wielu wątkach, nieustannie zmienia chronologię wydarzeń, jednocześnie narcystycznie przymykając oko na swoje grzechy. Owa pochwała głupoty, jaką prezentuje Nixon, pięknie współgra z jego rzeczywistym przeświadczeniem o swojej wyjątkowości w kontekście walki z komunizmem. Wielu doradców prezydenta, już po procedurze impeachmentu, wielokrotnie opowiadało o oślim uporze, kosztującym Stany Zjednoczone m.in. śmierć wielu żołnierzy na froncie w Wietnamie. O nich też wspomina Nixon, osadzając się raczej w roli produktu otoczenia niż prowodyra jednej z największych afer politycznych w historii USA.
Już pierwsze gesty ekspresyjnego Halla to zaproszenie nas wszystkich na spowiedź mężczyzny, gdzie konfesjonałem jest sala kinowa, a powiernikami obywatele. I choć, gdy Nixon w latach 70. mówił, że więcej grzechów już nie pamięta, to służby wyciągały kolejne nagrania, przez co brakowało miejsca na pokutę i rozgrzeszenie. Idąc tropem spowiedzi, Chwała w ukryciu Altmana w swojej ponurej strukturze greckiego teatru tworzy krytyczną wiwisekcję narcyza, nieobiecującego poprawy, a idącego w zaparte, rzucając oskarżenia na lewo i prawo. To strzelanie ślepakami, lęki, drżenie rąk, paranoje czy kolejne wlewane w siebie szklanki szkockiej mogą obudzić w nas współczucie, chociaż raczej nazwałbym to syndromem sztokholmskim wobec rasowego polityka, zaprogramowanego do mówienia tego, co chcemy usłyszeć. Dlatego po seansie warto wszystkie swoje wątpliwości skonfrontować z prawdziwą historią, ponieważ baśnie opowiadane ustami Bakera Halla może i przyciągają gracją i finezją, nawet jeśli opowiada je frustrat, lecz za kotarą coraz zabawniejszych anegdot i teorii spiskowych otwiera się, już po raz ostatni, puszka pandory kłamstw, którymi karmione było amerykańskie społeczeństwo przez lata rządów Nixona, zakończonych procedurą impeachmentu.
II – PANIKA
Początkiem lat 50. społeczeństwo amerykańskie było torturowane monologami idioty, parafrazując jeden z wpisów Marcina Matczaka. Senator Joe McCarthy rozpoczął publiczną nagonkę na wiele osób związanych z Białym Domem, Departamentem Stanu czy wojskiem Stanów Zjednoczonych. Niczym Janusz Korwin-Mikke cztery dekady później wszędzie szukał komunistów, czyli w jego leksykonie zdrajców ojczyzny, postulując dla nich samosądy oraz kary śmierci. Społeczeństwo obiegła tzw. czerwona panika, nie o poglądy polityczne, lecz o to, żeby nie być następnym na liście. Bo w oczach McCarthy’ego wszędzie czaił się wróg i nawet gdy nie miał wystarczających dowodów, potrafił pośrednio, bo przez swoje pomysły prawne, doprowadzić do kary śmierci przez posadzenie na krześle elektrycznym kilku obywateli USA. Jednym z adwokatów diabła-senatora był Roy Cohn, którego sportretował m.in Jeremy Strong w Wybrańcu Abbasiego czy Al Pacino w serialowej wersji Aniołów w Ameryce.
Przenosząc się dekadę później, w czasy kryzysu w Zatoce Świń, społeczeństwo amerykańskie zaniepokojone wizją wojny nuklearnej, otrzymało satyryczne, paranoiczne, ale jednocześnie tak wówczas potrzebne kino idealnie wpisujące się w zimnowojenny klimat. Przeżyliśmy wojnę Frankenheimera to nie jest opowieść wyłącznie o wypranym mózgu sierżanta Shawa (Laurence Harvey), ale o tym, jak makkartyzm zabrał cząstkę człowieczeństwa mieszkańców wówczas najpotężniejszego państwa świata, które sięgało po metody rodem z Korei Północnej dla wewnętrznej stabilizacji. Ciekawie ten aspekt fabuły zlewa się z projektem MKUltra, jakoby potwierdzającym tezy, że w interesie rządu i wywiadu leży kontrolowanie myśli swoich obywateli. Twórca jednak, zamiast LSD czy analizy fal mózgowej, do form percepcji podprogowej używa karty z talii. Na jej widok sierżant Shaw zmienia się w krwiożerczą bestię.
Do chaosu kosmosu głównego bohatera Frankenheimer dorzuca edypalną relację z matką, która wie, jak kierować sadyzmem żołnierza. Osiąganie celów satysfakcjonuje Eleanor Iselin bardziej niż seks, będący walutą w ich relacji, zapłatą za przejście przez kolejne przeszkody w drodze po władzę. To gra o sumie zerowej, gdzie zwycięstwo zostanie osiągnięte z najważniejszą państwową posadą w garści. Reżyser w paranoicznym kluczu równie mądrze używa surrealistycznych elementów, takich jak np.: wizje na pograniczu jawy i snu, rodzące się w głowie granego przez Franka Sinatrę Bennetta Marco, lub wszelkie pomysły, jak doprowadzić do ujarzmienia bestii poprzez przeprogramowanie głównego bohatera.
W dobie szerzących się populizmów, brudnych gier sztabów wyborczych, polaryzacji, trudno nie zobaczyć w ironii Frankenheimera smutnego lustra współczesności, które z biegiem czasu będzie tylko bardziej brudne od domysłów i przepięknie deklamowanych kłamstw, że inna polityka może być możliwa. Niemoralne gierki, morderstwa, wywoływane skandale to nie tylko świat w Przeżyliśmy wojnę, ale i przeszłość, teraźniejszość i przykra wizja przyszłości polityki. Wizja świata autora Siedmiu dni w maju to również instrumentalne traktowanie ludzi, w tym przypadku sierżanta Shawa, przez komunistów jako sterowalnych zabawek oraz połączenie nauki i kamery filmowej do opowieści o granicach kontroli umysłu przez władze. I idąc ramię w ramię z amerykańską krytyką, trudno nie przyznać racji, że to jedna z najdoskonalszych satyr, uderzająca nie w ugrupowania, ale w pewną dosłowność polityki, żeby była celem samym w sobie.
III – CELEBRYCTWO
Wyświetlenia filmów i zdjęć po zamachu na Donalda Trumpa liczone w setkach milionów. Wszelkie pomyłki i dziwne zachowania Joe Bidena i jego kontrkandydata szeroko komentowane przez opinię publiczną. Wybijające się tiktoki z Andrzejem Dudą robiącym wieczorne zakupy w krakowskiej Biedronce czy wyśmiewany filmik z pijanym Sławomirem Mentzenem po jednym spotkaniu ze swoimi sympatykami. Działania popularnych polityków, od infantylnych do tych najbardziej opłacalnych dla społeczeństwa, stają się obiektem szerokiej dyskusji. Przede wszystkim widoczne jest to w mediach społecznościowych, gdzie dynamicznie podawane informacje stymulują i bodźcują nasze ciało. Obecnie o wyróżniających się postaciach w polityce wiemy wszystko albo nic.
Za to, stając się prezydentem Stanów Zjednoczonych, wiedz, że cały świat patrzy Ci na ręce. I choć określenie „celebryta” kojarzy się właśnie raczej pejoratywnie, przypominając, kto aktualnie rządzi na portalach tj. Pudelek czy Pomponik, tak trudno inaczej określić status najważniejszych osób w państwie. Ludzie badają każdą minę czy gest kandydata, od ziewnięcia Kamali Harris w samolocie z interpretacją o jej braku powagi do dziwnych gestów Donalda Trumpa, prawdopodobnie wywołanych na skutek postępującego wieku. Tym kluczem niewątpliwie inspirował się Elia Kazan, umieszczając w Twarzy w tłumie postać Larry’ego Rhodesa. W środku zdarzeń wiejski pijaczyna i drobny złodziej, którego poznajemy w areszcie podczas kręcenia programu o życiu osadzonych przez Marcię Jeffries, zadziwia swoim naturalizmem czy pociągającym wzrokiem à la Elvis. Segment z gitarą przyciąga przed odbiorniki miliony, a dziennikarka doprowadza do wydostania mężczyzny z Arkansas i proponuje mu pracę w radiu.
Wraz z popularnością przychodzą sponsorzy, ale i władza, przede wszystkim nad widzami i słuchaczami. Kamera lubi kontrowersje oraz podsycane nimi emocje, endorfiny i inne napędzające nasz mózg hormony, czego świadkami jesteśmy współcześnie np. poprzez przytaczanego wyżej Trumpa, freak fighty czy wszelkiej maści kontrowersyjne filmiki z wypadków, bijatyk itd. Wybierając między mądrymi, odpowiedzialnymi, gadającymi głowami, a problematycznym chłopskorozumizmem, większość wybierze to drugie. Sam Larry Rhodes nieco aspiruje do stania się głosem ludu zmęczonego pięknymi, enigmatycznymi zdaniami, które płyną z ust dygnitarzy bądź dziennikarzy. Oddaje się myśli w stylu owianego niesławą Mariusza Maxa Kolonki, „mówi wszystkim, jak jest”; doskonale wpasowałby tym się współcześnie w programy Kanału Zero czy podcasty Joe Rogana. Niewyparzony język podoba się publice, ale nieprzychylnie to obserwują inni aktorzy czwartej władzy, w tym odpowiedzialna za jego popularność Marcia, dodatkowo nieszczęśliwie zakochana w mężczyźnie i co jakiś czas coraz bardziej raniona jego brutalnymi wybrykami. Dynamika ich relacji to też ciekawametafora przywiązania widzów do swoich idoli. Pokładane nadzieje i wszelkie uczucia reporterki są bardzo silne, przez co łatwo wybacza mu kolejne złe uczynki. Analogiczną sytuację można zauważyć w kontekście niedawnej śmierci Liama Payne’a, gdzie fani puszczają w niepamięć uzależnienie od narkotyków i przemoc domową motywowani nastoletnią nostalgią. Brutalne złamanie Marcii są dowodem na to, jak mocno wykreowane postacie przed kamerą potrafią być sfałszowane, a rzeczywistość potrafi je łatwo zweryfikować.
Twarz w tłumie to także przypadek badania działalności zakulisowych elit, wpływających na polityków i rozciąga się na sferę korporacyjną i wojskową. W pułkowniku Hollisterze, pociągającym za wszelkie sznurki, zauważamy mechanizmy lobbingu oraz poszukiwania tematów zastępczych, żeby lud nie zadawał zbyt wielu pytań o to, czym właściwie te ich elity się zajmują. Wydaje się, że dzieło Elii Kazana przewidziało przyszłość i nasze społeczne uzależnienie od autorytetów czy celebrytów, których soczewka kamery uwielbia umieszczać w kadrze ku naszej uciesze. Zawarta jest w nim również trafna diagnoza cancel culture, padająca z ust Mela Millera, że „on może oszukiwać publikę, ale z czasem więcej osób się odwróci, ponieważ stajemy się mądrzejsi”. Równie pięknie pokazuje to scena, gdzie Larry przemawia do pustego pokoju, a maszyna imituje oklaski publiczności. Satysfakcja z mozolnego upadku jest tym większa, gdy widz przypomni sobie poziom jego popularności oraz wszystkie niemoralne czyny, które popełnił. I jak w powracającym leitmotiwie Doca Watsona, ironicznie podśpiewującego o siedzeniu na szczycie świata, Kazan podkreśla niepewny układ, gdzie wybijające, chaotyczne jednostki oswaja się, a kiedy próba się nie powiedzie, niczym w prawdziwym życiu, stopniowo odcina i odrzuca się je na śmietnik historii.
IV – CZWARTA WŁADZA
Gdy Sidney Lumet został zapytany przy okazji premiery Sieci o to, dlaczego zdecydował się na satyrę o dziennikarzach, zainteresowany odpowiedział, że jego produkcja to przede wszystkim reportaż o grzechach profesji. Po 20 latach stworzył pieskie popołudnie życia jednego gniewnego człowieka pod postacią Howarda Beale’a, który zmęczony żałobą żony, alkoholizmem i nieustannym złym traktowaniem w pracy postanawia, że popełni samobójstwo podczas jednego z programów telewizyjnych. Szantaż nie do końca działa na chciwych producentów, którzy – nie mając kręgosłupa moralnego – budują z porażki człowieka zwycięstwo firmy, dając mu program, wolność artystyczną i słowa.
Decyzja przełożonych robi z głównego bohatera kogoś na kształt Krzysztofa Stanowskiego tamtych czasów: obraz wiecznie zdenerwowanego publicysty rzucającego na lewo i prawo swoimi poglądami politycznymi, demagogicznie podburzając lud, byle słupki oglądalności szły w górę. Nawet jeśli pomysły Beale’a są słuszne i oscylują wokół ważnych społecznie tematów, to na jego retorykę składają się populistyczne hasła, nie rozwiązania problemu, które mogłyby stać się inspiracją. Główny bohater nie ma też co liczyć na poważne traktowanie, ponieważ w oczach pracodawców to marionetka, śrubująca ich oglądalność, pensje, wpływ na kreowanie rzeczywistości. Dziennikarski indywidualizm kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwa decyzyjność – za zamkniętymi drzwiami właścicieli, obmyślających coraz to nowe sposoby przyciągnięcia widzów przed ekrany, omamienia ich i zostawienia z narkotykowym efektem odstawienia, przez co szanse na skorzystanie z używki pod postacią ich programu stale się zwiększają.
Lumet już przed czterdziestu laty przewidział współczesne szkodliwe działania konglomeratów medialnych czy zjawisko szalejących fake newsów, polaryzacjących społeczneństwa. Doskonałym przykładem jest obecnie X należący do Elona Muska, wspierającego Donalda Trumpa jako kandydata na prezydenta, gdzie portal stał się siedliskiem prawicowych kont idealnie wpasowujących się w teorię martwego internetu, gloryfikujących działalność Hitlera. Autor Pieskiego popołudnia pokazał również mechanizm, w którym media tworzą z życia istne show trwające 24 godziny na dobę. Porównując to z wyżej przytoczoną Twarzą w tłumie, soczewka Lumeta nie skupia się wyłącznie na szokowaniu hipokryzją telewizji jak w latach 50., a swoją ironią wskazuje na model dziennikarstwa skupionego na fantazjach, nie na ważnych problemach jak inflacja, wojna w Wietnamie, napięcia międzyrasowe czy polaryzacja społeczeństwa podzielonego po rewolucji 1968 roku. Za tą satyrą idzie smutna konstatacja, że może lepiej by było, gdyby zawód dziennikarza nie istniał, bowiem mniej pożytku z karierowiczów, mnożących majątek na wrzucaniu obywateli w wir chaosu spowodowanego panicznymi powiadomieniami ze świata na ich świecących prostokątach w domowym zaciszu. W końcu kluczem do biznesu jest trafienie w czuły punkt społeczności. Współcześnie Sieć mocno rezonuje jako ostrzeżenie w kontekście walki ze sztuczną inteligencją, mającej niestety wiele środków do rozwoju i stopniowego zastępowania ludzi, co uświadomiły nam ostatnie kontrowersje związane z OFF Radio Kraków.
————————————–
W posłowiu pragnę zaznaczyć, że nie wiem, jak potoczy się przyszłość, przede wszystkim ta najbliższa w postaci wyborów. Wyżej wymienione dzieła, nawet sprzed blisko siedmiu dekad, nie pomagają w pozytywnym nastawieniu, osadzając je w centrum współczesnych problemów. Lecz może chwile delikatnego eskapizmu w kinie to rozwiązanie, które jak w latach 60., w czasach dogorywającego makkartyzmu czy szalejącego kryzysu kubańskiego, i nam pomogą przed otrzymaniem kubła zimnej wody wyboru amerykańskiego społeczeństwa i zabiorą nas do świata, gdzie to nie nasze życia są pełne dylematów.