Niektórzy twórcy mają na tyle mocną pozycję w filmowym światku, że mogą odpiąć wszelkie hamulce i zrealizować swoją wizję, jakakolwiek by ona była. Ale, czy warto coś zrobić tylko dlatego, że możesz? Françoisowi Ozonowi to pytanie nie przyszło do głowy podczas prac nad filmem „Podwójny kochanek”.
Od początku seansu musimy pamiętać o kilku bardzo ważnych cechach „Podwójnego kochanka”: jest to najnowszy film bardzo rozpoznawalnego (1) europejskiego reżysera, (2) który lubuje się w zabawie formą i treścią (3). Te trzy cechy razem mogą przynieść nam prawdziwe arcydzieło. Pokazał to Lathimos, tworząc „Lobstera”, a także chociażby Dumont w swoich kontrowersyjnych „Martwych wodach”. Niestety równie często jak perłę, możemy z tego nietypowego połączenia dostać ukrytą w kuszącej muszli kulkę odchodów. Taką kulką jest właśnie najnowszy film Françoisa Ozona.
Film jest utrzymany w konwencji kina klasy B. Zakładam, że na ten świadomy wybór wpłynęła wspominana już przeze mnie skłonność do filmowej brawury i odwaga twórcy „Ośmiu kobiet” (3). Trudno stwierdzić, czy w pewnym momencie Ozonowi zabrakło sił do użerania się z nierozumiejącymi konwencji producentami, czy od początku taki był pomysł na ten obraz. Tutejszy camp wykonany jest w pełni hollywoodzko, co daje w rezultacie spełnienie pierwszego punktu z mojej listy cech tej produkcji.
Od początku zakładano, że „Podwójny kochanek” miał się sprzedać, nie mieć problemów z dystrybucją (przynajmniej w Europie) i nie zszokować przypadkiem zbyt mocno nikogo, aby to nie ograniczyło popularności w kinach i nie obniżyło frekwencji filmu na festiwalach. Otrzymujemy film erotyczny à la „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, gdzie w strategicznych momentach obiektyw kamery grzecznie odwraca swe spojrzenie, z iście hollywoodzką odwagą scen etc. Oczywiście obecny jest tu też najbardziej charakterystyczny element swoistego blockbustera dla specyficznej widowni, czyli liczne ujęcia na drogie meble w nowocześnie urządzonych eleganckich mieszkaniach. Dla wszystkich fetyszystów pięknych wnętrz ten film powinien być pozycją obowiązkową!
Niejako w kontrze do poprzedniego akapitu występuje cecha numer dwa. Ozon jest reżyserem europejskim, a wszyscy wiemy, że europejscy reżyserzy muszą „przekraczać granice” i „być kontrowersyjni”. W przypadku tego filmu ogranicza się to zasadniczo do sekwencji otwarcia, czyli wybitnie niepotrzebnego ujęcia kamery wychodzącej z kobiecej waginy podczas badania u ginekologa. Możemy udawać, iż miało to swoje uzasadnienie, ponieważ motyw narodzin i ciąży, szczególnie w kontekście zakończenia filmu, odgrywa w tej produkcji duże znacznie. Fakt faktem, da się znaleźć powiązanie podanej sceny z tematyką filmu. Nie sprawia to jednak, że jej obecność zaczyna mieć jakiekolwiek uzasadnienie.
Celowo unikam tematu przedstawionej historii, gdyż trudno mi się pozbyć wrażenia, iż ten film to w zasadzie zbiór poklejonych na ślinę scen, z dziurami fabularnymi, w których można by schować całą brygadę nawet potrójnych kochanków. Na początku poznajemy główną bohaterkę, Chloe – młodą, dwudziestoparoletnią paryżankę, która od lat cierpi na chroniczne bóle brzucha o podłożu nerwowym. W swojej walce o normalne życie rozpoczyna terapie u psychoanalityka Paula, granego przez równie przystojnego, co drewnianego Jeremiego Reinera (którego możecie kojarzyć, chociażby z ról drugoplanowych u braci Dardenne). Między bohaterami momentalnie rodzi się uczucie, wiążą się ze sobą, wynajmują wspólne mieszkanie etc. Chloe szybko zaczyna podejrzewać swojego wybranka o prowadzenie podwójnego życia i rozpoczyna poszukiwania prawdy.
Od tego momentu wątki zaczynają się mnożyć, sugestywne sceny piętrzyć, sens i logika biorą wolne. François epatuje nas podawanym na poważnie campem, mieszanym z komedią i z Pięćdziesięcioma Twarzami Greya. Kiedy już film się całkowicie rozłazi i konstrukcyjnie rozpada na kawałki, niczym wewnętrzne „Ja” Anastazji Steele, zostajemy poczęstowani najbardziej leniwym, ogranym i oczywistym twistem-wymówką. Co gorsze, działanie to w miejsce każdej zalepionej amalgamatem dziury tworzy dwie zupełnie nowe, niszcząc te nieliczne miejsca, w których skrypt do tej pory miał sens. Przypomina to w gruncie rzeczy, jakąś wynaturzoną wersję meduzy ukrytej w scenariuszu.
Grająca główną rolę modelka Marine Vacth, którą fani Ozona mogą kojarzyć z tytułowej roli w „Młodej i pięknej” jest bardzo ładna, co bez dwóch zdań nie pozostało bez wpływu na jej angaż. Niestety aktorsko jest to poziom Dakoty Johnson, albo Kirsten Steward w roli Belli, a nie Maureen. Strzela kilka min na krzyż kompletnie nie wyrażających czegokolwiek. Jak już próbuje coś zagrać to niebezpiecznie przypomina wypchane koty, których na ekranie nie brakuje. Ciekawą rzeczą jest również sama domniemana miłość głównych bohaterów, będąca, jakby nie patrzeć, dość istotnym elementem filmu. Otóż jakakolwiek chemia między Marine i Jeremiem nie istnieje. O wszystkich uczuciach i pragnieniach, jakie miałyby buzować między bohaterami dowiadujemy się jedynie z ich słów, a nie z czynów, czy z zachowań. Początkowo byłem przekonany, że to celowy zabieg mający za zadanie uwidocznić fasadowość relacji terapeuty-manipulatora i pacjentki-modliszki, ale niestety z dalszego ciągu filmu wynika, że to od początku miała być po prostu piękna miłość od pierwszego wejrzenia.
Film przez cały czas trwania próbuje utrzymać wysokie tempo i duży ładunek emocjonalny, balansując to jednocześnie humorem. Całość ze wszystkimi suwakami przesuniętymi na „maks”. Początkowo ta przesada i szarża twórcza constans śmieszy. Z czasem zaczyna jednak nużyć. Ile można się śmiać z dowcipu pt. „twój thriller jest nieudolny”? Realny ładunek emocjonalny jest żaden. Trudno gryźć paznokcie, gdy nie masz pojęcia, co się dzieje na ekranie. Zwłaszcza, gdy ewidentnie widać, że to nie celowy zabieg twórczy jak u Rivette’a, czy Finchera, gdzie wszystko ma swój cel i nie sprowadza się do nieudolnie stworzonego scenariusza. Sprawy nie ułatwia piekielnie nachalna muzyka, która z subtelnością znużonego Zimmera wbija nam do głowy co mamy w danej scenie czuć i montażowo-reżyserska sieczka, która chyba miała sprawić, byśmy bardziej utożsamiali się z zagubieniem bohaterki, ale w praktyce tylko nas od niej oddala.
W tym filmie Ozon chciał zderzyć pop-erotykę spod znaku „50 twarzy Greya” z seksualno-psychicznym thrillerem coming-of age typu „Czarny łabędź”, a to wszystko podlać sosem kina klasy B. To ambitny projekt i skrojony teoretycznie pod widzów takich jak ja. Niestety dziwne wybory realizacyjne i błędy produkcyjne (na czele z okropnie złym scenariuszem) pogrzebały tę obiecującą produkcję. Zamiast cudownego postmodernistycznego, eklektycznego dzieła dostaliśmy jeden z najgorszych filmów roku.