Jak co roku, po świątecznej przerwie festiwal w Rotterdamie uroczyście rozpoczął nowe rozdanie światowego kina, tym razem sygnowane cyferkami dwa i pięć. Największy port w Europie na niemal dwa tygodnie stał się przystanią dla debiutów, eksperymentów i bezkompromisowych głosów z całego świata. Zapraszamy do krótkiego podsumowania festiwalu oczami Marcina Prymasa.
Znakomite teksty poświęcone moim zachwytom 54. edycji IFFR przygotowali już Tomasz Poborca: Ariel (RECENZJA) i An Errand (RECENZJA) oraz Patryk Ciesielczyk – Debut, or, Objects of the Field of Debris as Currently Catalogued (RECENZJA), w związku z tym pozostaje mi tylko jedna perła do gorącego polecenia – Perla.

Ten projekt słowackiej reżyserki Alexandry Makarovej, czerpiąc ze wzorców kina Cristiana Mungiu oraz czechosłowackiego kina gatunkowego, zarówno nowofalowców, jak i na przykład Śladów wilczych zębów Jiříego Svobody, przenosi nas na koszycką prowincję wczesnych lat 80. Chociaż z pozoru jest to dość prosta opowieść o zmaganiach jednostki z systemową opresją komunistycznego systemu, to jednak historia tytułowej malarki, która powraca z nielegalnej emigracji, by odwiedzić byłego męża, niedawno zwolnionego więźnia politycznego, ma w sobie niezwykle wiele symboliki i uniwersalności. Nie chodzi tu wcale o prześladowania Štátna bezpečnosť czy rozczarowane nadzieje Praskiej Wiosny, a o nieprzejednaną siłę przywiązania do domu, ojczyzny, dzieciństwa. Perla to nie Antonina z Przesłuchania, a poszukiwany listem gończym czterdziestolatek ze Zduńskiej Woli, który przez cztery lata ukrywał się w Niemczech, lecz potrzeba obecności na derbach Łodzi była zbyt wielka. Poetyckie zdjęcia George’a Weissa i wykonane z pietyzmem scenografie Klaudii Kiczak (Ingeborg Bachmann – podróż na pustynię von Trotty) flirtują z kodami kina gatunkowego, by przypomnieć o konieczności powrotu do domu. Nawet jeśli to będzie nasza ostatnia droga w życiu.

Ciekawą propozycją programową był też indyjski folkowy horror Bokshi, niezależny projekt Bhargava Saikii. Debiutant nie tylko wyreżyserował film, ale również wcielił się w scenografa oraz producenta, i to ostatnie – brak nadzoru – może być przyczyną największego problemu obrazu, czyli gargantuicznego, niemal trzygodzinnego metrażu. Tytuł produkcji to nepalskie słowo oznaczające wiedźmę – skojarzenia z debiutem Roberta Eggersa nie ograniczą się tu jednak tylko do tematu. Saikia, podobnie jak nowoangielczyk, dzięki znajdowaniu się poza kinem komercyjnym, ma możliwość stworzyć horror oparty nie na jumpscare’ach czy komedii i meta-komentowaniu gatunku (co aktualnie w Indiach dominuje), a w pełni poświęcony postaciom, ich psychice, rozpadowi i czarnej magii jako jedynej możliwości wyzwolenia się z opresyjnej rzeczywistości. Na pokuszenie wodzona jest tu Anahita, nastoletnia sierota, próbująca znaleźć własną tożsamość w cieniu zaginionej przed laty matki i zmagająca się z odkrywaniem swojej orientacji seksualnej. By uciec od prześladowania przez rówieśników oraz w ramach kary za wiarę w „zabobony” wymierzonej przez babcię, rozpoczyna edukację w szkole z internatem pośrodku górzystych lasów przy granicy z Nepalem, gdzie szybko zaprzyjaźnia się z energiczną, młodą nauczycielką historii. Pomysł projektu zrodził się w głowie reżysera jeszcze w nastolęctwie, gdy ten uczęszczał do podobnej placówki w stanie Assam, gdzie rokrocznie organizowane były wielodniowe ekspedycje górskie uczniów. Podczas jednej z nich obozować mieli zaraz koło śmaśany (rytualne miejsce kremacji zwłok w hinduizmie), obóz zapełniły podyscające lęk historie, a część wycieczki zaginęła i odnalazła się dopiero późno w nocy.
Bokshi stanowi dowód wielkiej erudycji filmowej twórców, Saikia łączy w tym filmie wpływy amerykańskiego slashera lat 80. (z Piątkiem trzynastego na czele) z ludową grozą kina Dalekiego Wschodu, ze szczególnym uwzględnieniem Lamentu czy Krasue: Zimne tchnienie, a nie brakuje także powidoków Midsommar czy Trylogii Trzech Matek Daria Argenta. Jednak ta mnogość odwołań nie prowadzi tu do wtórnego bałaganu, a stworzenia własnego koherentnego języka, opowieści wewnętrznie i formalnie spójnej, a przy tym nie bojącej się dawki szaleństwa. Najlepszym przykładem pietyzmu, z jakim reżyser podszedł do tworzonego przez pół dekady projektu, jest zatrudnienie holenderskiego językoznawcy (blisko związanego z Polską) Jana van Steenbergena do opracowania sztucznego języka Boksirit, w którym porozumiewają się wiedźmy.

W Rotterdamie nie zabrakło oczywiście holenderskich produkcji, za emblematyczną dla nich możemy uznać Idyllic Aarona Rookusa. Pytania o kondycję, zarówno psychiczną, jak i moralną, uprzywilejowanej mieszczańskiej klasy średniej na przestrzeni ostatnich dwóch dekad absolutnie zdominowały tamtejsze kino. Dziedzictwo wymachującego Biblią i penisem Verhoevena też wciąż nie wyginęło w pełni, co objawia się m.in. u Haliny Reijn, która przed wyruszeniem na podbój Hollywood, jeszcze w ojczyźnie stworzyła proto-Babygirl w postaci Instynktu. Idyllic można by opisać jako jeszcze grzeczniejszą Symfonię o umieraniu zmiksowaną z domieszką pozbawionych zębów Złych opowieści braci d’Innocenzo. Teoretycznie wszystko się tu zgadza; statyczne, przepełnione ciepłymi barwami zdjęcia samego Emo Weemhoffa (nominacja do Złotego Konika za Słodki sen) przydają nastroju świadomości więdnięcia rodziny, a Hadewych Minis (m.in. Borgman czy Met mes) bryluje w głównej roli. Jednocześnie film w swojej błahej wtórności przywodzi raczej na myśl produkcje TVN w duchu Czarnej owcy niż cokolwiek godnego uwagi i pamięci.
