Świat się śmieje – recenzja filmu „Pod wulkanem” – FPFF Gdynia 2024

W otwierającym tegoroczne święto polskiego kina obrazie Damiana Kocura nie padają bodaj żadne słowa w naszym języku z wyjątkiem kilku (imponujących zresztą) prób wypowiedzenia słynnego stolarskiego łamańca. Może to posłużyć jako żartobliwy symbol relacji polsko-ukraińskich. Sąsiadujące narody, które poza tego typu luźnymi asocjacjami do niedawna wiedziały o sobie niewiele, z potrzeby chwili stały się sobie bliższe. I choć nie brak przeciwników tego zjawiska – motywowanych czy to prozaiczną ksenofobią, czy to nierozstrzygniętymi sporami o politykę historyczną – niech wybrany na rodzimego kandydata do Oscara film będzie kolejnym świadectwem tego, jak współprzeżywanie tragedii wojny z coraz liczniejszą ukraińską mniejszością stało się istotnym elementem polskiej tożsamości.

Pod wulkanem jest dziełem dalece odmiennym od debiutanckiego Chleba i soli [NASZA RECENZJA]. Tam reżyser silił się na wypracowanie autorskiego stylu, klecąc go jednak dość niewprawnie z różnorakich zapożyczeń: blokerski neorealizm, wpływy mumblecore, Rób, co należy i Hanekego sąsiadowały z łzawymi adaptacjami średnich felietonów z Krytyki Politycznej w pretensjonalnym akompaniamencie chopinowskich nokturnów. Tutaj z kolei Kocur, nie gubiąc przy tym zmysłu obserwacji i ucha do dialogów, poszedł po prostu w sprawdzoną formułę europejskiego kina psychologicznego pod gusta festiwalowej publiczności – porównania z Turystą Rubena Östlunda, także ze względu na analogie sytuacyjno-charakterologiczne, nieprzypadkowe. Jest to rzecz zdecydowanie bardziej lekkostrawna od debiutu katowickiego filmowca. Ujęcia są krótsze, konflikty wyrazistsze, a dramatyczne cięcia do czerni równie dobrze mogłyby pojawić się we wczesnych scenach jakiegoś arthouse’owego horroru. Kino więc bardziej zachowawcze, jednak dzięki temu spójniejsze.

Patchworkowa rodzina złożona z Romana (Roman Lutskyi), jego żony Nastji (Anastasiia Karpienko) i dzieci mężczyzny z poprzedniego małżeństwa, Fedira (Fedir Pugachov) i Sofii (Sofia Berezovska), wypoczywa na Teneryfie. Rozkład ról rodem ze stereotypowej wakacyjnej komedii: stary nie ogarnia, matka jest wiecznie przejęta, wpatrzona w smartfona nastoletnia córka ma problemy z samooceną, a najmłodszy smark jest nieco dziwny i ciągle robi sobie krzywdę. Na moment przed planowanym lotem powrotnym ich sielankę przerywa wieść o najeździe Rosji na ojczyznę. Dobrze sytuowana „Rodzinka.ua” w mgnieniu oka z turystów przeobraża się w ofiary wojny, rozważając dalszy plan działania w kurortowym limbo. Los przemierzających zdradliwe wody uchodźców z Afryki Zachodniej, którzy niedawno wciskali im na plaży bransoletki, staje się trochę mniej abstrakcyjny. Choć doświadczają życzliwości kierownictwa hotelu oferującego im darmowy pobyt, Ukraińcy czują się nie tylko wyalienowani od bliskich w bombardowanym Kijowie – którzy potrafią im wręcz zarzucić, że zmyślnie zaplanowali sobie moment na urlopowanie – ale także osamotnieni w tłumie otaczającym ich tanecznym kręgiem śmiechów, zabaw i petard, w końcu mamy koniec lutego, czas karnawału na Kanarach. Świat płonie, ale jesteśmy na wczasach.

Główna myśl tej historii jest dość prosta w odczytaniu, choć niekoniecznie banalna – konflikt zbrojny to też doświadczenie psychologiczne, silnie dotykające nawet osoby, które nie są w danym momencie bezpośrednio fizycznie zagrożone. Letniskowy anturaż stanowi więc niecodzienne tło pełnoprawnego filmu wojennego, w którym życie cywili poznajemy poprzez rozmowy wideo – opowieści o wielogodzinnym kuleniu się w wannie podczas ataków i spacerze po croissanta dla poczucia namiastki normalności – a cała reszta audiowizualnego pejzażu apokalipsy jest przywoływana za pośrednictwem gry ikonograficznych skojarzeń. Szeregi pustostanów na piaszczystym odludziu przypominają wyludnione miasta, a odziani w trekkingowe stroje z pełnymi po brzegi plecakami turyści wędrujący przez chmurę pyłu w stronę wulkanu wyglądają jak szukający schronienia ocalali. Korzystając z obrazów, które, miejmy nadzieję, większość widzów zna tylko z kina i wiadomości telewizyjnych, Kocur oplata bohaterów i ich otoczenie niewidzialnymi mackami wojennej grozy.

Jednakże tym, co reżyserowi nie do końca się udaje, jest powiedzenie czegoś ponadto. Zamiłowanie do obserwacji, często bardzo trafnej, okazuje się niewystarczające w przypadku fabularnego filmu pełnometrażowego – zostają luźne spostrzeżenia pozbawione satysfakcjonująco dogłębnej eksploracji. Są w Pod wulkanem poruszające chwile pozwalające bohaterom wyjść poza wskazane wcześniej sztampowe typy charakterów: pierwsza szczera rozmowa między ojcem i córką, rozterki Nastji czującej, że zawsze będzie odstawać od reszty na zdjęciach w rodzinnych albumach i nigdy nie usłyszy słowa „mamo” od dzieci Romana, czy w końcu spotkanie Sofii z uchodźcą Mikiem, które z niezręcznego podrywu przeradza się w porozumienie straumatyzowanych dusz. Brak tradycyjnej dramaturgii to również trafny zabieg, spójny z przedstawioną sytuacją zawieszenia, a obserwacyjny styl pomaga przez większość czasu uniknąć szantażu emocjonalnego.

Przy tym wszystkim trudno oprzeć się wrażeniu, że autorowi brakuje dociekliwości umożliwiającej dotarcie do jakichś autentycznie zaskakujących prawd, ograniczając się do wizualizowania okoliczności, które każdy, kto spędził choć chwilę na zastanawianiu się nad sytuacją ukraińskich uchodźców czy omawianiu jej przy rodzinnym stole, próbował sobie wyobrazić. Czy każdemu mężczyźnie spieszno do wojska, czy nie generuje to konfliktów w małżeństwie? W Pod wulkanem jest o tym dokładnie jedna scena. Czy Ukraińcom nie puszczają czasem nerwy, gdy słyszą w miejscu publicznym bezczelnie śmiejących się Rosjan? Jest w filmie też i taka scena. Czy dla dotkniętych stresem pourazowym dźwięki fajerwerków już zawsze będą zbyt bliskie odgłosom wystrzałów? Jest o tym cała scena, nawiasem mówiąc wyraźnie najdłuższe ujęcie filmu, nieco obliczone na efekt. Gdyby pokusić się o złośliwość, można by napisać, że słowo „sceny” jest nieco zbyt hojne, to ledwie ilustracje wymienionych hipotetycznych sytuacji bez psychologicznej konsekwencji, szybko ucinane szkice problemów, które można było umieścić w niemal dowolnym innym momencie obrazu i które nie komunikują nic rewolucyjnego o tych konkretnych bohaterach w tym konkretnym momencie – to, co ciekawe i indywidualne ustępuje miejsca typowemu i uogólnionemu, human interest story zastąpiona publicystycznymi spekulacjami.

Pod wulkanem działa lepiej jako idea niż na poziomie dzieła sztuki. Piękna idea wystawienia do wyścigu oscarowego obrazu stanowiącego empatyczne spojrzenie na mniejszości przez kraj, który międzynarodowa publiczność kojarzy przede wszystkim z homofobią czy antysemityzmem. Polski film personalizujący ukraińską tragedię, konstruujący wyrazistych bohaterów reprezentujących jedno z oblicz ofiar wojny. Sukces jest jednak tylko połowiczny, praca Kocura to poprawna realizacyjnie, nieodstająca artystycznie od tuzów europejskiego arthouse’u impresja, która doskonale sprawdziłaby się jako wzbudzający zachwyty krótki metraż – intrygujący zbiór nieszablonowych obserwacji wokół ważnego tematu. Twórca zdaje się jednak nie mieć wystarczająco dużo pomysłów, jak rozwinąć i pogłębić to intelektualno-stylistyczne ćwiczenie, by koncepcja była w stanie udźwignąć pełnowymiarowe dzieło i wywołać dalej sięgający odbiorczy wstrząs. Efektem jest film znacznie lepszy niż Chleb i sól, ale też zauważalnie bardziej wykalkulowany.

Pod wulkanem 

Rok: 2024

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria: Damian Kocur

Występują: Sofiia Berezovska, Roman Lutskyi, Anastasiia Karpienko, Fedir Pugachov i inni

Dystrybucja: TVP

Ocena: 3/5

3/5