Festiwal w Rotterdamie chadza swoimi ścieżkami. Podczas gdy większość wielkich wydarzeń filmowych stara się honorować twórców bardzo uznanych albo takich związanych z danym festiwalem, holenderska impreza znienacka urządza retrospektywę całkowicie anonimowej Amerykanki, która do tej pory na koncie miała tylko dwa pełne metraże. Co najbardziej zaskakujące, okazuje się to strzałem w dziesiątkę.
Jesienią 2021 roku, weteran autorskiego kina rozrywkowego dołożył swój głos do feminizacji kina post #metoo. Edgar Wright, często i gęsto cytując lepszych od siebie (chociażby Wstręt Polańskiego i Karnawał dusz Harveya), przeniósł widzów w rozświetloną neonami neofuturystyczną wariację na temat londyńskiego Soho lat 60. Stojąc w rozkroku między satyrą na pożyczoną nostalgię, a feministycznym manifestem, brytyjski twórca ostatecznie pokazał głównie niezrozumienie tematu i pokraczną szarżę przeciwko seksworkingowi. Przypomnienie traumy, jaką dla wielu fanów trylogii Cornetto był seans Last Night in Soho, jest dość istotne dla zrozumienia Please, Baby, Please, trzeciego pełnometrażowego filmu w karierze Amandy Kramer.
Będąca dopiero na początku swojej drogi twórczyni przy swoim najnowszym dziele korzysta bowiem z bardzo podobnych klocków i założeń jak bohater poprzedniego akapitu. Znów mamy neony i połowę XX wieku (tym razem końcówkę lat 50.), które stanowią tło dla eksploracji tematu seksualności i feministycznych treści (chociaż od tego drugiego Kramer się odcina, określając swoją twórczość raczej jako transgresyjną, a tradycyjny podział genderowy nazywając przestarzałym i odchodzącym do lamusa). Znów całość opiera się w dużej mierze na łączenie cytatów z klasyki kina, ale tym razem także queerrowej kultury.
Dla samej reżyserki kluczowym odniesieniem, a może raczej swoistym idolem, do którego Please Baby Please chciałoby dążyć jest arcydzielna Annette Leosa Caraxa (NASZA RECENZJA). Nie chodzi tu tylko o ambiwalentne podejście do wszelkich kulturowych i popkulturowych przedstawień miłości. Kramer, która zanim została zmuszona przez życie do zajęcia się kinem, marzyła o byciu dramaturżką na Off-Broadwayu, podobnie jak król francuskiego neo-baroku nie boi się uciekać od tradycyjnych filmowych narracji i języka. Znaczącą tu jest ostatnia scena amerykańskiej produkcji, gdy na scenę między teatralną scenografię wychodzi dyrygent i zaczyna kierować orkiestrą, a każdy ruch jego batuty pokazuje nam na ekranie wcześniejsze sceny z filmu, aż utwór się rozwija a całość naturalnie przechodzi w epilog. Lecz najpierw wszak nastąpiło otwarcie, a tam było tak.
Stylizowani na protagonistów Rocky Horror Picture Show skrzyżowanych z Rent-owską bohemą Larsona nowożeńcy Suse (Andrea Riseborough) i Artur (Harry Melling) pod drzwiami swojej kamienicy trafiają na gang z West Side Story, jakby reżyserowany przez Kennetha Angera. Ubrani w obcisłe skóry, niczym ożywione postaci z rysunków Tom of Finland młodociani przestępcy właśnie kończą scenę otwierającą musicalu Bernsteina, Laurentsa i Sondheima pobiciem na śmierć przypadkowej pary. To spotkanie rozbudza w nowożeńcach skrywaną do tej pory erotyczną fascynację i pragnienie poczucia grzechu i dominacji, którego ucieleśnieniem jest lider grupy Teddy (znany z Love Gaspara Noé Karl Glusman).
Jednak podobnie jak u Francuza argentyńskiego pochodzenia, Kramer chodzi nie tyle o seks, co o różne sposoby idealizacji i przedstawiania miłości. W quasi-musicalowej tripowej podróży przez wykrzywiony obraz nocnego Manhattanu końca lat 50., dekonstrukcji i krytyce ulegną tak modele tradycyjne, jak i te będące owocami najskrytszych grzesznych fantazji. Trochę jak Sieriebriennikow w ubiegłorocznej Gorączce, Kramer nie tyle jest zainteresowana szukaniem odpowiedzi i prezentacją własnych przekonań, co eksplorowaniem pytań i obrazów. Spotkamy więc kryptogejowskich macho, gangstera o gołębim sercu i pensjonarkę pragnącą przemocy i dominacji, stylizowaną na Jane Russell uwikłaną w romanse bogato zamężną femme fatale graną przez Demi Moore, czy dziewczynę, której, gdy na niego krzyczała, by zostawił ją w spokoju nie chodziło wcale o to by być samą. A gdzieś między nimi wszystkim Brad i Janet, których Dr Frank-N-Furter niby fizycznie się nie pojawia, a i tak jakimś sposobem zmienia wszystkie paradygmaty. Brak tu jednej postaci intencjonalnie burzącej ład i porządek mieszczańskiego życia nowożeńców, to obecne w nich inherente fantazje i pragnienia budzą się nagle pod wpływem przelotnej myśli wywołanej spotkaniem. Niczym Arthur Fleck w Phillipsowskim Jokerze Teddy zostaje poza własną wolą wciśnięty w archetyp tego złego i obcego, ale jednakże jakże potrzebnego najeźdźcy – symbolu.
Biorąc na tapet epokę tuż przed wybuchem seksualnej rewolucji, lecz przez to wcale nie mniej rozpaloną miłośnie i erotycznie, Kramer odnalazła drogowskazy w Absolutnych debiutantach Juliena Temple i Kobiecych kłopotach Johna Watersa. Jak mówi sama w wywiadzie dla Variety: Ich wersja [dekady lat 50.- przypis autora] z lat 80. zostaje przefiltrowana przez moją optykę roku 2022. Powstaje zatem Baudrillardowskie symulakrum tamtej dekady, ze względu na ulotność czasu i pamięci równie prawdziwe jak każde inne jej przetworzenie. Chociaż zdania takie jak powyższe również dostałyby się pod ostrze satyry Kramer, która pseudointelektualizm wyjaśnia w przezabawnej scenie spotkania protagonistów z przyjaciółmi z samego początku filmu, będącej swoistym bękartem Inheritance Ephraima Asiliego i Kto się boi Virginii Woolf.
Nie ma przypadku w tym, że Please Baby, Please swoją światową premierę ma w Rotterdamie, a nie w ojczystym Park City na kończącym się właśnie festiwalu Sundance. To kino głęboko alternatywne, ale także dużo bardziej aktualne i buzujące niż coś, do czego przyzwyczajona może być liberalna klasa średnia śledząca amerykańską imprezę. Chociaż koniec końców, może znaczenie mają tylko słowa jednego z drugoplanowych bohaterów, który w absolutnie nieodpowiednim momencie wygłasza, że żyjemy na umierającej planecie wypełnionej niemożliwymi przeszkodami.
Please Baby Please
Rok: 2022
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Amanda Kramer
Występują: Andrea Riseborough, Harry Melling, Karl Glusman i inni
Ocena: 4/5