Festiwal Filmowy „Pięć Smaków” obchodził w tym roku swoje dwunaste urodziny. Dlatego spośród repertuaru minionej edycji nieprzypadkowo wybraliśmy dla Was dokładnie dwanaście naszym zdaniem najlepszych filmów. Poniższy ranking jest wypadkową gustów wszystkich redaktorów, biorących udział w warszawskim święcie azjatyckiego kina. Polecamy zapamiętać te tytuły i zapoznać się z nimi przy najbliższej okazji. Pod każdą pozycją znajdziecie link do pełnej recenzji.
12. Młodość
Pokazywana na tegorocznej edycji Festiwalu Filmowego Pięć Smaków „Młodość” to efekt współpracy reżysera Fenga Xiaoganga z pisarką i scenarzystką Yan Geling. Pierwowzorem była po części jej autobiograficzna powieść opowiadająca o czasach rewolucji kulturalnej w Chinach, kiedy była ona tancerką w grupie tancerzy występującej na cześć Mao Zedonga. Określany chińskim Spielbergiem Feng także zaczerpnął ze swoich doświadczeń, gdyż karierę zaczynał jako scenograf w pekińskiej trupie artystycznej. Rezultatem jest przepełniony nomen omen młodzieńczą energią nostalgiczny blockbuster.
„Młodość” przykuwa do ekranu już od pierwszej sceny tańca. Ruch kamery, faktura obrazu oraz przede wszystkim doskonała choreografia zwiastują udany seans. Feng w tego typu sekwencjach skupia się na witalności bohaterów i ich wigorze. Widzimy napięte niczym struna mięśnie pracujące w służbie wspólnego celu. Reżyser zdaje się być całościowo zainteresowany cielesnością i zestawia te idealnie wysportowane sylwetki z fizyczną niedoskonałością, nie unikając elementów naturalistycznych. Widzimy więc ze szczegółami przekłuwanie pęcherza na stopie czy rozczłonkowane ciała podczas wojennej zawieruchy.
„Moja babcia jest czarownicą” przykuwa uwagę nagromadzeniem elementów folkloru. Do postaci wzorowanych na mitologii chińskiej zalicza się nie tylko obecny tam antagonista, ale i strażnicy eskortujący dusze zmarłych, nazwani zabawnie – Byczy Łeb i Końska Twarz, znane również jako Niumowang i Baigujing – jedne z yaoguai, czyli złowrogich demonów ukrywających się pod postaciami zwierząt.
Gdy bramy zaświatów otwierają się, na nabrzeżach Tajwanu duchy przybywają od strony morza, aby spotykać się z żywymi, nadciągającymi od strony lądu. Ci drudzy przygotowują ofiary, w tym żywność, aby goście mogli się najeść. W filmie obecna jest scena uczty pǔ dù, gdy na długich stołach układane są obficie pokarmy. Należy przy tym pamiętać, że Święto Zmarłych jest adresowane do duchów. W tym wyjątkowym dniu mogą upomnieć się o siebie zagubione dusze i odnaleźć spokój, odrodzić na nowo, a kierunek, jaki mają obrać, wytyczają małe łódeczki z lampionami puszczane na wodzie.
Historii można zarzucić infantylność, ale nie zmienia to faktu, że jest pocieszna i opowiedziana z sercem. Animacja gwarantuje błogie przeniesienie się na czas seansu do lat dzieciństwa – uwierzcie na słowo, od razu robi się lżej na duszy – a dla młodej widowni sprawdzi się jako mądra opowieść dotykająca tematów umierania, ale raczej docelowo nie dla bardzo małych dzieci, bo może nieźle nastraszyć.
„Hotel nad rzeką” to film statyczny już na poziomie konceptu. Sceneria w postaci oślepiających bielą połaci śniegu potęguje bezruch. Young-whan i jego synowie mnóstwo czasu spędzają na oczekiwaniu na siebie nawzajem, a dwie przyjaciółki najczęściej widzimy podczas drzemki, kiedy wspólnie leżą w łóżku. Symbolizująca przemijanie, sąsiadująca z ośrodkiem rzeka też sprawia wrażenie zamarzniętej. A jednak temu pozornie zapomnianemu miejscu daleko do nastroju rodem z hotelu Overlook z „Lśnienia”, a bliżej do tokijskiego Park Hyatt z „Między słowami”. Samotność nie jest wyborem, a przypadłością. Ostatecznie spotykają się tam bratnie dusze, nawet jeśli wydaje się, że porozumienie między nimi nie jest możliwe.
Mimo subtelnego humoru Hong w swojej ostatniej twórczości konsekwentnie pogrąża się w melancholii, żeby nie powiedzieć depresji. Nie zawsze idzie to w parze z jakością, ale w tym przypadku mamy do czynienia z dziełem spełnionym. Z troski o reżysera mam jednak nadzieję, że w kolejnym filmie w końcu nadejdzie wyczekiwane lato.
Punkt wyjścia może kojarzyć się z amerykańskim kinem przygodowym w typie „Goonies” czy „Stand by Me”, w którym grupka dzieciaków styka się z tajemnicą, pakuje plecaki i wyrusza we wspólną podróż. Ujicha początkowo bardzo oszczędnie wprowadza tu elementy grozy i przez pewien czas zastanawiałem się, czy obietnice nie skończą się na straszydłach rodem ze „Scooby-Doo”. Kiedy wreszcie bohaterowie konfrontują się z rzeczywistym zagrożeniem, twórcy puszczają wszelkie hamulce i już do samego końca obserwujemy eskalujący festiwal obrzydliwości. Kreatywności elementów body horroru pozazdrościłby artyście sam David Cronenberg, a z cyberpunkowo transhumanistycznymi kreaturami mogliby zmierzyć się bohaterowie „Tetsuo – Człowieka z żelaza” Shinyi Tsukamoto. Reżyser bowiem, choć zapatrzony w Amerykę, sercem pozostaje w Japonii. Widać to po sposobie, w jaki traktuje bohaterów uosabiających Stany Zjednoczone – Bobby’ego oraz jego ojca przypominającego skrzyżowanie drwala z Action Manem.
Yeo Siew Hua pod płaszczykiem neo-noiru przemyca konstatację nad samotnością w wielkim mieście (Tsai Ming-liang się teraz uśmiecha). W Mieście Lwa (singa – lew, pura – miasto), wielomilionowej metropolii wybiegającej zawsze w przód – ku przyszłości, nikt nie ogląda się na jednostki, a restrykcyjne prawo wyklucza inny światopogląd niż ten prowadzący do społecznego konsensusu i harmonii.
Idealnym podsumowaniem problematyki poruszanej przez Yeo Siewa Hua staje się scena, podczas której zainstalowana w kafejce internetowej gra „Counter Strike” 1.6 (jej gościnny występ jasno określa, że akcja filmu dzieje się po roku 1999) odmawia posłuszeństwa. Następuje charakterystyczna seria bugów, objawiająca się w nałożeniu na siebie tekstur map i niosąca za sobą brak szansy na kontynuowanie rozgrywki. Trudno o bardziej dosadny komentarz – imigranci stojący w rozkroku między pracą zarobkową a pozostawionymi w swoich krajach rodzinami w podobny sposób zostają zawieszeni między prawdziwym życiem a toczącą się nad ich głowami wielką polityką. Są w wielonarodowym Singapurze intruzami, a zarazem nieodzownym elementem społecznej układanki.
Scenariusz autorstwa Junyi Ikegamiego, będący adaptacją powieści Yūko Yuzuki, zmyślnie uzupełnia klasyczną intrygę o na wskroś współczesne pogłębienie portretu psychologicznego protagonistów, a Shiraishi czuje się w temacie jak ryba w wodzie. Z łatwością przywołuje, żongluje i rozbija schematy kina gangsterskiego i policyjnego, z rozmysłem przyspiesza tempo, by nagle (ale nigdy bez powodu) zatrzymać się i powoli zbudować napięcie przed kolejnymi baletami śmierci. Przede wszystkim jednak „Krew wilków” przepracowuje klasyczną estetykę jitsuroku eiga, otwarcie nawiązując do twórczości mistrzów.
Autorzy nie boją się też sięgać po motywy z kina proceduralnego, policyjnej (czarnej) komedii oraz zupełnie już współczesne wątki dramatyczne. Tak, jest też temat miłosny, ale nie bójcie się – tak samo zakręcony, jak wszystkie inne (pamiętacie „Świt kociaków”?). „Krew wilków”, przy niezaprzeczalnym realizmie w oddaniu charakteru epoki i ludzkich postępków, urzeka bowiem także uroczą komiksowością. Nie tylko gangsterzy z drugiego planu, lecz przede wszystkim Shōgo Ōgami mógłby wejść na ekran prosto z kart mangi. Trochę szkoda, że pewne poważniejsze wątki nazbyt obciążają narrację, przez co całość chwilami przypomina mainstreamowy dramat, lecz tak soczystych postaci i intrygi balansującej na granicy niesamowitości nie powstydziłby się sam Kazuo Koike.
Kiedy widz już myśli, że film chyli się ku końcowi, dotychczas utrzymany w naturalistycznej tonacji niespodziewanie eskaluje w kierunku realizmu magicznego. Zakładam, że nie tylko ja na sali kinowej wybałuszyłam oczy w zdumieniu. Warto śledzić uważnie tę opowieść, by doświadczyć niebywałej, magicznej sztuczki, jednej z tak pieczołowicie wcześniej praktykowanych przez Jie. Dobrze w opowieści znajdą się fani Quentina Tarantino, przygotowani na słodko-gorzką brutalność oferowaną przez reżysera.
Obraz młodości jest pozbawiony nostalgiczności, przepełniony energią, gdzie fantazja jest filtrem nakładanym na rzeczywistość, przejawem buntu. Postaci obserwują otaczający świat przez akwarium, by stać się koniec końców częścią przestrzeni odgraniczonej od reszty świata niewidzialną barierą. Otoczeni ze wszystkich stron wodą tkwią w swoim prywatnym placu zabaw, odnajdując pozorną namiastkę wolności.
W dobie wszędobylskiej śmierci – sączy się z komunikatów medialnych donoszących o wojnach i zamachach, atakuje również z pełnych przemocy gier i filmów – melancholijny esej tajskiego reżysera wydaje się wyspą na wzburzonym morzu. Inwencja i zabawa formalna, ale i szacunek do każdego zmarłego. Według wstępnego wyliczenia, jakim rozpoczyna się się „Umrzesz jutro”, codziennie ubywa 172 800 ludzkich istnień, co godzinę – 7200, co minutę – 120, co sekundę – dwa. Na czarnym ekranie podczas projekcji w lewym górnym rogu powraca zegar morderczo i miarowo odliczający kolejne zgony. Po 70 minutach widnieć tam będą 8442 osoby. Jak w „Refrenie” Krzysztofa Kieślowskiego człowiek pozostaje numerem w ewidencji prowadzonej przez kostuchę. A jednak dzięki temu, jak blisko pozostajemy z bohaterami w krótkich przecież chwilach przed odejściem, bez względu czy jest ono przypadkowe, enigmatyczne, wyczekiwane, tragiczne, trochę bardziej oswajamy własny lęk, a sam akt przechodzenia na drugą stronę wydaje się być bardziej wieloznaczny niż przed seansem.
4. Belladonna smutku
„Belladonna smutku” to niewątpliwie najbardziej spójne dzieło trylogii „Animerama”. Znacznie odważniejsze od „Senya ichiya monogatari”, jednak bardziej zrównoważone i zwarte dramaturgicznie niż „Kureopatora”. Choć pełne wewnętrznych sprzeczności, nierzadko szokujące niebaczącą na konsekwencje próbą uwolnienia się z moralnych prawideł, uwodzi nie tylko stroną wizualną, ale swoistą wizją świata. Czaruje melancholią i delikatnością, przyciąga uwagę estetyzacją przemocy, prowokuje do refleksji na temat granic dobrego smaku. Eiichi Yamamoto i Osamu Tezuka odważnie zapraszają widza do krainy swojej wyobraźni, która nie zestarzała się nawet o chwilę. Do świata, gdzie podział na dobro i zło nie istnieje, a miłość i śmierć trwają w namiętnym pocałunku.
3. Brzeg rzeki
Tsukamoto tworzy film samurajski à rebours. Honor, odwaga czy lojalność są tu wartościami wykastrowanymi. Etos, jakim kierowali się japońscy wojownicy, staje się zbiorem zasad, których nikt nie szanuje i nie stosuje w praktyce. Twórca „Bullet Ballet” skupia się na psychologicznym i moralnym wymiarze fachu samurajskiego. Wyraźnym podziałem na dwie części wskazuje na dualizm zjawisk. W pierwszej odsłonie parobkom (i widzom) objawiają się godni podziwu wojowie, niewahający się niczego, deklarujący pogardę dla dóbr osobistych i wygód, postępujący wedle zasad bushidō. W wyraźnie spowolnionej i mroczniejszej części drugiej wychodzą na jaw sekrety samurajskiej braci. Odkrycie kart nie przebiega jednak w jasny sposób, reżyser zadaje pytania i prowokuje. Bo przecież równie dobrze tchórzostwo i kryzys męskości można zrzucić na gorączkę czy pacyfizm, a kłamstwo i kunktatorstwo tłumaczyć sprytem. Nie ulega wątpliwości, że mimo niskiego budżetu wizja dobiegającego sześćdziesiątki Tsukamoto jest surowa, nieoczywista i pełna energii, jakiej mogą pozazdrościć mu młodsi koledzy. Dla fanów konserwatywnego chanbara eiga może to być trudna przeprawa, ale warto się poddać jej zwodniczej mocy.
Osobiście uważam, że fenomen „Ulicy Szczęśliwej” to przede wszystkim bogactwo szczegółów, wypełniających każde zagadnienie. Żadna historia nie jest opowiedziana bez przyczyny, wszystko ma swoje drugie dno: historyczne, polityczne czy społeczne.
Tak naprawdę nie sposób jest wychwycić wszystkie błyskotliwe obserwacje i przytyki skierowane w stronę społeczeństwa jedynie za jednym seansem. Dla mnie była to niezwykle poruszająca i osobista podróż po życiu. Obrazująca porażki i wybory, jakie praktycznie każdemu z nas przyszło lub dopiero przyjdzie dokonać i to, że nie ma jednej sprawdzonej drogi do szczęścia.