Roger Ebert napisał kiedyś o “Ludziach honoru” (1992), że jest to “ten typ filmu, który mówi ci co zrobi, robi to, a następnie tłumaczy ci, co zrobił”. Jakkolwiek trudne jest to do przełknięcia, chyba łatwo się domyślić, do jakiej analogii zmierzam. Tym, co na pewno udaje się “Peterloo”, jest przypomnienie nam, że Mike Leigh nigdy nie był szczególnie subtelnym reżyserem. Boleśniejsze jednak jest to, iż prawie skłania nas przy tym do zapomnienia, że był kiedyś twórcą wybitnym.
Dwuipółgodzinny fresk jest wyczerpującą rekonstrukcją rosnących napięć pomiędzy monarchicznymi elitami a manchesterską biedotą, których kulminacją była brutalna pacyfikacja pokojowej manifestacji prodemokratycznej na St. Peter’s Field w 1819 roku. Chwytliwe zestawienie masakry z jeszcze świeżą porażką Francuzów pod Waterloo to zasługa dziennikarzy. Angielskie zaangażowanie podczas wojen napoleońskich jest zresztą znaczącą przyczyną rosnącej nędzy wyzyskiwanej podatkowo i nieposiadającej reprezentacji w parlamencie klasy robotniczej. Leigh nie omieszka nam tego jawnie zaznaczyć, otwierając film sekwencją bitewnej pożogi i wprowadzając postać nastoletniego żołnierza, cierpiącego na stres pourazowy i powracającego do głodującej rodziny, w czasie gdy jego generałowie zbierają wszystkie laury. Nie dajcie się jednak oszukać, że to będzie jakaś ludzka historia. Szlachetne, dickensowskie twarze poczciwców służą tu tylko za jaskrawy kontrast dla snobistycznych szlachciców, pijących drogie wino w swoich pałacykach. “Peterloo” bliższe jest politycznej pantomimie, niż kompleksowemu dramatowi społecznemu.
Mike Leigh zawsze był mocno lewicowo zorientowanym twórcą i tu również na każdym kroku czuć jego zaangażowanie w to, o czym opowiada. Przed pokazem filmu na Camerimage mówił o długiej i trudnej drodze do pozyskania finansowania i realizacji projektu (prace zaczęły się w 2014 roku, zaraz po “Panu Turnerze”) oraz jednocześnie rosnącym przy tym przekonaniu, że owa historia stawała się z każdym rokiem coraz bardziej aktualna. Nie powiedział dlaczego, ale nietrudno odgadnąć, że miał na na myśli kryzys uchodźczy, Brexit, elekcję Trumpa… Powodów, żeby być wściekłym lub chociaż zaniepokojonym sytuacją, jest mnóstwo, jednak niezależnie czy robimy komentatorski felieton, czy “lekcję historii” – odrobina umiaru, trzeźwej analizy, półcienia na pewno nie zaszkodzi.
Nie ma jednak miejsca na nic podobnego w “Peterloo”. Tutaj każda postać ma jedną cechę charakteru i jest tylko posągową figurą w teatrze płomiennych przemów i wykrzyczanych wyrywków z encyklopedii. Każde zdanie wypowiedziane przez jednego z lordów czy książąt (nawet jeśli gra go ktoś tak utalentowany jak Tim McInnerny) będzie nasączone ignorancją i pogardą wobec plebsu, a każda śpiewna przemowa bohaterów klasy robotniczej będzie albo natchnionym aforyzmem, albo tłumnie aprobowanym manifestem. Ewentualnie ekspozycyjną ściągawką.
W “Peterloo” non stop się gada, gada i gada. Masa zamiennych i równie nieznaczących postaci, które albo nieskutecznie próbują wybić się na pierwszy plan (Rory Kinnear jest ważny dlatego, że inni bohaterowie nam mówią, że to kluczowa figura, a de facto krzyczy to samo i tak samo głośno co każdy inny), albo zostają zapomniane na długi czas w natłoku deklamacji (ano tak, w tym filmie był przecież wątek szpiega!). Po dwóch godzinach tych absurdalnie manierycznych, nienaturalnych monologów, w których każdy jest solidnie przygotowanym oratorem, skłonnym po raz n-ty przypomnieć nam, o czym jest ten film (wojna jest zła, bogaci się bogacą, a biedni giną w rewolucjach!), widz nie będzie już w stanie odróżnić dobrego aktorstwa od kabotyństwa. Zabraknie mu sił, by krzyczeć: “Tak ludzie nie rozmawiają i nigdy nie rozmawiali!”
Przez cały bolesny seans krążyła mi po głowie myśl, że jedynym, co może go uratować, jest paraliżująco udana sekwencja masakry. Już wcześniej niedostatki budżetowe widać było na każdym kroku, w powtarzalnych scenografiach i ciasnych kompozycjach kadrów, z których nawet tak malarski autor zdjęć jak Dick Pope nie był w stanie zbyt wiele wykrzesać. Jednak ta populistyczna energia i gniew na niesprawiedliwość, jaką mimo wszechogarniającej nudy film wypełnia widza, może zrekompensować wiele. Owszem, samo Peterloo w “Peterloo” jest prawdopodobnie najlepiej oddziałującymi piętnastoma minutami w tym przydługim obrazie, ale wciąż nie jest to dalekie od fuszerki. Nie będę krytykował zauważalnie skąpego upustu krwi (film w Wielkiej Brytanii ma kategorię wiekową 12A, prawdopodobnie w nadziei na potencjalne “walory edukacyjne”), bo to akurat zupełnie nieistotne. Jest parę naprawdę mocnych ujęć, a brak muzyki zgrabnie pointuje wisceralność dokonywanej zbrodni, jednak zbyt wiele obrazowanych ciosów było tak ewidentnie symulowanych, że nie przekonają nikogo. To przykre, ale nawet te nieszczęsne lwy w “Quo Vadis” (2001) Kawalerowicza radziły sobie momentami lepiej…
Naprawdę nie chciałem, żeby doszło w końcu do druzgocącego porównania filmu Mike’a Leigh z rodzimym “kinem lekturowym” przełomu wieków, do tego z korzyścią dla tego drugiego, ale niestety sięgnęliśmy tego poziomu. Ten człowiek nakręcił “Nagich”! “Sekrety i kłamstwa”! “Wszystko albo nic”! Nie ma sensu dalej znęcać się nad tym niecodziennym potknięciem w filmografii, choć ubolewam, że mimo starań nie byłem w stanie znaleźć ani jednej zalety “Peterloo”. Pochwalić dbałość o odtworzenie akcentów, jakimi mówią mieszkańcy północnej Anglii? Bądźmy poważni. To produkcja kaleka w wyjątkowo frapujący sposób, stworzona w dobrych intencjach, jednak całkowicie pozbawiona nie tylko dawnego pazura i wrażliwości na człowieczeństwo reżysera, ale też zdroworozsądkowej samoświadomości i szacunku dla widza.
Peterloo
Tytuł oryginalny: Peterloo
Rok: 2018
Gatunek: dramat historyczny
Kraj produkcji: Wielka Brytania
Reżyser: Mike Leigh
Występują: Rory Kinnear, Maxine Peake, Pearce Quigley i inni
Ocena: 1/5