Miasto 46 – recenzja filmu „Perang Kota” – Rotterdam 2025

Perang Kota zaczyna się od kłamstwa. Kłamstwo jest monochromatyczne, migotliwe, nierealne jak wyblakła taśma filmowa, którą ktoś odkurzył po latach, by znów mogła lśnić przed oczami widzów. Mężczyźni w mundurach na tle egzotycznego krajobrazu, patetyczny komentarz zza kadru. Wersja wydarzeń spisana przez kolonizatorów – oto indonezyjska Jawa pokazana nam w archiwalnej brytyjskiej kronice. To obraz wojny bez pyłu, bez gnijących ciał w rowach, bez dzieci kryjących się przed ogniem. Mówią nam, że historia wyglądała tak, a nie inaczej.

Reżyserka Mouly Surya nie wierzy w tę ułudę, ale każe się jej przyglądać, zanim podda ją dekonstrukcji. Gdy jesteśmy już na jawie (tej pisanej małą literą), historia wymyka się z rąk imperialnym archiwistom. Perang Kota chce być czymś więcej niż zwykłą opowieścią o rebelii. Próbuje pokazać każdy odcień  wojny – bohaterstwo i podłość, zemstę i kapitulację, poczucie sprawczości i poczucie klęski. Oglądana przez widza historia rozgrywa się w cieniu kolonialnej przemocy. Indonezja nie dostała swojej wolności w darze, a musiała o nią walczyć. Po zakończeniu II wojny światowej Brytyjczycy wkroczyli na Jawę, oficjalnie jako mediatorzy, w praktyce zaś jako sprzymierzeńcy Holandii, która wciąż chciała odzyskać swoje kolonie. „Wyzwolenie” było fikcją, a wojna o niepodległość – brutalnym, chaotycznym konfliktem, który odcisnął piętno na pokoleniu. Surya prowadzi nas przez klaustrofobiczną Dżakartę, gdzie każdy zakręt może być śmiertelną pułapką, ale zamiast dusznego thrillera, otrzymujemy historię rozpiętą między gatunkową stylizacją a rozmytym melodramatem.

To podejście w swoich założeniach przypomina Grę cieni Kima Jee-woona, film o koreańskim ruchu oporu, która również balansował na granicy thrillera i melodramatu, ale nigdy nie zatracił swojej surowej dynamiki. U Surii ten balans bywa chwiejny, choć nie można odmówić jej odwagi w podejmowaniu gatunkowych wyzwań. W Marlinie: Zbrodni w czterech aktach potrafiła zamknąć feministyczny gniew w precyzyjnie skrojonych ramach spaghetti westernu, a w nieudanej zeszłorocznej Weterance dla Netflixa testowała swój język w konwencji zachodniego kina akcji. Perang Kota jest adaptacją powieści Eka Kurniawana, która w swojej literackiej formie oferowała bogaty kontekst historyczny i wewnętrzne napięcia bohaterów. Surya, przenosząc ją na ekran, zdaje się rozrywać ten materiał na skłócone ze sobą elementy: stylizowaną wizję wojny bardziej przypominającą gry wideo i gatunkowe kino akcji niż faktyczne realia historyczne oraz momenty, w których ta konwencja zderza się z tanim melodramatem, rozbijając spójność opowieści.

Protagonista Isa (Chicco Jerikho) jest postacią złożoną z napięć. Nauczyciel muzyki, człowiek, który wciąż się ukrywa – przed wrogiem, przed światem, przed bliskimi, przed sobą. Nosi twarz bohatera romantycznego, ale jego historia zapisana jest fałszywymi nutami. Gdyby to była inna opowieść, Isa mógłby być Humphreyem Bogartem w indonezyjskiej wersji Casablanki, udręczonym idealistą, który próbuje odnaleźć siebie w świecie ruin. Ale Surya nie daje mu tej satysfakcji. Mężczyzna prezentuje nagi tors częściej, niż wymaga tego historia – nie jak wojownik, który nosi na skórze blizny bitwy, ale jak model wyjęty prosto z siłowni. Spocił się od dramatycznych rozterek, nie od ulicznych potyczek. Jego słabość nie przejawia się w ranach, ale w innej niemocy, tej, której nie przystoi bohaterowi wojennemu. Impotencja protagonisty to wątek, który wisi nad filmem jak słońce nad okupowaną Dżakartą – oślepiające, nieprzyjemne, nie do zniesienia. W teorii mogłaby być metaforą wypalenia, traumy, lęku przed nieujarzmialnym światem. W praktyce staje się jedynie kolejnym dramatycznym akcentem, który zamiast pogłębiać postać, wypełnia czas ekranowy, niepotrzebnie rozciągając narrację.

Perang Kota

To właśnie tu film najbardziej przypomina Miasto 44 Jana Komasy, historię, która w przestylizowany sposób miała opowiedzieć o wojnie, ale w pewnym momencie skupiła się na melodramatycznych dygresjach, przerywając napięcie na rzecz romansów. Podobnie jak w tamtej produkcji, bohaterowie zdają się bardziej dekoracyjni niż organiczni, jakby najpierw umieszczono ich w stylowych przestrzeniach, dobrano im piękne, wyjęte z kina noir, stroje i fryzury, a dopiero później zapytano, co właściwie mają do powiedzenia.

Jest jeszcze żona Isy, Fatimah. W pierwszych scenach wydaje się kimś, kogo spotkaliśmy już u Surii w Marlinie, kobietą z bronią, kobietą, która nie waha się nacisnąć spustu. Walczy, broni, zabija. Ale to tylko złudzenie. W miarę jak film odsłania kolejne warstwy, Fatimah zostaje odarta ze swojej autonomii. Nie walczy, tylko czeka. Czeka na Isę, który wróci do niej w triumfie lub w porażce, by wyznać kolejną frazę rozpaczy, kolejne słowa niewypowiedzianej prośby. Czeka, by zostać obiektem czyjegoś pragnienia lub czyjejś frustracji. Ariel Tatum gra tę postać doskonale, daje jej gniew, daje jej zawód, daje jej resztki nadziei. Ale reżyserka odbiera jej sprawczość. Jej rola stopniowo rozpuszcza się w coraz bardziej zbędnych wątkach – w niezręcznych scenach seksu, w melodramatycznych uniesieniach, w wątpliwej fabularnie zdradzie, która nie dodaje historii dramaturgii, a jedynie rozciąga ją w stronę niepotrzebnej opery mydlanej. Bohaterka, która miała potencjał na pełnokrwistą postać, zostaje sprowadzona do funkcji emocjonalnego tła.

Gdy wreszcie historia nabiera tempa, gdy wróg ponownie wkracza na scenę, gdy Isa w końcu zostaje wepchnięty w tak długo odwlekaną akcję nagle czujemy, że wraca ten wojenny spektakl, którego doświadczyliśmy w początkowych scenach. Kluczowa sekwencja zamachu na prominentnego Holendra w lokalu Cafe Batavia jest oszczędna, świadoma swojego miejsca w narracji. Chaos wybrzmiewa bez dialogów, postaci przestają mówić, a zaczynają działać. Surya przypomina sobie, że kino to przede wszystkim ruch, nie czcze monologi. Wtedy film najbardziej przypominał trochę zapomnianą grę The Saboteur, gdzie ruch oporu infiltrował okupowane miasto, ale jego działania nie zawsze były chwalebne, a moralność jawiła się jako pole minowe  po którym trzeba stąpać ostrożnie.

Była szansa, żeby Perang Kota uznać za udane dzieło. Gdyby historia nie uciekała za mocno w prywatne kryzysy. Gdyby bohaterowie nie byli odtworzeni na wzór postaci z innego porządku kina. Gdyby wojna, o której opowiada, była na pierwszym planie od początku do końca. Jest w nim pulsujący rytm, ale jest też zbyt wiele momentów, które błądzą, nie wiedząc, czy to, co oglądamy, ma być dramatem wojennym, romansem czy zapisem wewnętrznej walki mężczyzny, który nie potrafi ocalić ani swojego kraju, ani samego siebie. Ale gdy padają ostatnie strzały, a historia zamyka się w ramie, zostaje pytanie, czy (w nawiązaniu do międzynarodowego tytułu – The City is a Battlefield) to naprawdę było pole bitwy, czy tylko kolejny przystanek na niekończącej się drodze do następnej fikcyjnej rewolucji? Może nie był to początek pięknej przyjaźni, a mimo wszystko obiecująca zapowiedź dalszej podróży. Być może Surya jeszcze nakręci swoją własną Casablankę?

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
Perang Kota

Perang Kota

Rok: 2025

Kraj produkcji: Indonezja

Reżyseria: Mouly Suyra

Występują: Chicco Jerikho, Ariel Tatum,  Jerome Kurnia i inni

Ocena: 2,5/5

2,5/5