Chociaż Irlandczyk John Butler już po raz trzeci prezentuje swój film na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto to wciąż pozostaje twórcą raczej anonimowym dla szerokiej publiczności. Wszak jego poprzednie dokonania, “Wieczór kawalerski w plenerze” i “Piękny drań”, zyskiwały aprobatę jedynie rodzimych gremiów (w tym Irlandzkiej Nagrody Filmowej i Telewizyjnej). Z tym ostatnim obrazem polska publiczność miała szansę zapoznać się dzięki dystrybutorowi Tongariro.
Reżyser w nowym projekcie postanowił porzucić nie tylko Zieloną Wyspę na korzyść słonecznej Kalifornii, ale też swoją dotychczasową gwiazdę Andrew Scotta (Moriarty z serialu “Sherlock”). Tym razem Butler stawia na Matta Bomera. Do protagonisty “Papi Chulo” nie pasowałaby demoniczna energia, jaka bije z twarzy Scotta. Tymczasem laureat Złotego Globa za “Odruch serca” potrafi połączyć delikatność i kruchość z witalnością. Umiejętności takie były niezbędne, żeby odmalować stojącego nad otchłanią depresji karierowicza. Sean to młody jeszcze człowiek, spełniony zawodowo, z wysokim uposażeniem, bogatym życiem towarzyskim i willą w Beverly Hills z ujmującym widokiem na okolice. Jednak ciągłe napięcie związane z byciem celebrytą i nagły rozpad kilkuletniego związku z żonatym mężczyzną doprowadzają go na skraj załamania nerwowego.
Pechowo kryzys dopada głównego bohatera w pracy, i to nie byle jakiej – jest on bowiem popularnym w Los Angeles prezenterem telewizyjnym. W wiadomościach lokalnej stacji pełni rolę nie tylko pogodynki-dowcipnisia, ale i ulubieńca publiczności. Pewnego dnia, na wizji, dochodzi do wpadki z jego strony. Podobnie jak jego poprzednicy, Howard Beale w „Sieci” Sidneya Lumeta (nagrodzony za tę rolę Oscarem Peter Finch), Evan Baxter w „Brucie Wszechmogącym” (Steve Carell) czy Will McAvoy w serialu „Newsroom” (Jeff Daniels) popełnia gigantyczną gafę. Nie ma już po niej szans na powrót do status quo. Mówiąc zbyt wiele, wystąpili oni wbrew świętej, nienaruszalnej umowie zawieranej każdorazowo, gdy widz wybiera pilotem ten a nie inny kanał. Popijający herbatę w przytulnym salonie odbiorca nie może być przez nadawcę zaskakiwany zmianą obowiązującego od lat schematu. Telewizja gwarantuje przede wszystkim spokój i bezpieczeństwo.
Postaci grane przez Fincha i Danielsa swój bunt przemyśleli, uargumentowali, wygłosili z przekonaniem i zrozumieniem konsekwencji (odzew widzów, zwolnienie z pracy, zawieszenie w obowiązkach). Złamanie konwencji dla tamtych było wysłaniem komunikatu, że coś nie gra. Było jak przebicie bańki mydlanej stworzonej z kłamstw, ułudy i sztucznych uśmiechów. Na pewnym etapie w końcu to przekaz płynący z ekranów formował zdanie opinii publicznej. Tak samo jak niegdyś czyniła prasa, a teraz Internet i social media.
Nawet wyartykułowany pod wpływem życzenia zazdrosnego kolegi szalony speech Evana (w znakomitej interpretacji Carella) można podłączyć pod formę komunikatu ostrzegawczego. Pomylony język w komedii Toma Shadyaca oczywiście był igraszką i gagiem, ale oprócz tego dawał do zrozumienia jak bardzo uodporniliśmy się na płynące z dzienników komunikaty. Dopiero naprawdę prawdziwe katatastrofy lub nienormatywne zachowanie prowadzącego może wyrwać nas z tego marazmu. Bo przecież telewizja to soczewka naszego społeczeństwa. To, co zakazane, niechciane, kontrowersyjne przesuwa poza margines (tu: po godzinie 23:00) albo wtłacza się w konwencję show i puszcza w prime time. Seks wrzucamy do alkowy, przemoc sublimujemy przez wojnę, sport i sztukę, a biedę zasłaniamy dobroczynnością. Tematy trudne dla rządzącej większości zwykle zamiatane są zupełnie pod dywan.
Jeszcze inny przekaz nadaje Sean. Podczas opowiadania o ciśnieniu i nadchodzących upałach nagle dusi się i zaczyna wygadywać dyrdymały. To nie obłęd czy gorączka, ale przemęczenie i krzyk o pomoc. To jego organizm wbrew niemu samemu podjął próbę ratunku, wystosował S.O.S. do reszty świata. Potknięcie podczas nadawania na żywo niestety skutkuje jedynie obowiązkowym urlopem. Nikt nie podaje pomocnej dłoni, szefowa i koledzy z pracy wolą odsunąć jego problem do sfery prywatnej. Nie wiedzą być może, że obecnie Pan Chmurka jest przeraźliwie samotny. Z życia zniknął jego ukochany, starszy o kilka lat Carlos, który wcale nie wrócił na łono rodziny, do żony i dzieci, jak się może początkowo wydawać, ale zmarł. Otaczający protagonistę wianuszek przyjaciół i znajomych to imprezowe towarzystwo, taplające się w odmętach narkotyków i alkoholu, utrzymujące z nim naskórkowy kontakt, nieskore do jakiejkolwiek interwencji.
W sesji pytań i odpowiedzi John Butler podkreślał, że przeżycia jakie opisał w scenariuszu mają silne autobiograficzne piętno. Choć urodził się w Dublinie to kilka lat spędził w Hollywood. Tam dobrobyt i prosperita przychodzą czasem jak machnięcie magiczną różdżką. Skala sukcesu, wieczna walka o zatrzymanie młodości i popularności, milionowe gaże, rzesze fanów, bywanie na bankietach i rozdaniach nagród nie przesłaniają jednak największej bolączki Fabryki Snów – pustki.
O poczuciu dojmującej samotności, bezsensie pędzenia za sławą, łapaniu się na tym, że w imię robienia kariery straciło się kontakt z bliskimi traktował niejeden tekst kultury, ale ostatnimi czasy żaden tak dosadnie jak “BoJack Horseman”. Obaj, tak tytułowy bohater hitu Netflixa, jak i Sean, starają wykaraskać się z depresji. Perypetie upadłego gwiazdora (obdarzonego przez naturę końską głową) mają w sobie oczywiście, choćby z racji rozpisania ich na pięć sezonów serialu, więcej głębi, odcieni, niuansów, ale clou problemu zostaje to samo – Hollywood to nie miejsce dla wrażliwców. Możesz kryć wnętrze pod skorupą cynika-alkoholika czy wiecznie uśmiechniętego pięknoducha, ale w końcu psychika odmówi posłuszeństwa.
Dla naszego nieszczęśliwego prezentera asumptem do rozpoczęcia odnowy, swoistej reinkarnacji, staje się oddanie znajomym ostatniej pamiątki po ex-kochanku – potężnej rośliny doniczkowej. Na podłodze tarasu zbyt przepastnego domostwa pozostaje jednak podobnie jak w sercu Seana trudny do usunięcia ślad. Ekipa odświeżająca drewniany parkiet pomalowała całą powierzchnię oprócz tej pod ciężką donicą z rośliną. Teraz musi zakryć farbą defekt i tym samym zamknąć pewien etap w swoim życiu uczuciowym. Wobec (naprawdę zabawnych) niepowodzeń z samodzielnym remontem, decyduje się na zlecenie tej pracy jednemu z wyczekujących na jakąkolwiek fuchę imigrantom z Meksyku.
Tak zaczyna się przedziwna relacja między bogatym acz pokiereszowanym psychicznie gejem a Ernesto (fantastyczny Alejandro Patiño), dobiegającym sześćdziesiątki, ledwo wiążącym koniec z końcem ojcem gromadki dzieci. To dynamika ich kolejnych spotkań decyduje o tym, że “Papi Chulo” pozostaje szalenie ciepłym komediodramatem. Fajtłapowatość Seana, który wydaje się widzieć w starszym mężczyźnie kogoś więcej niż najemnika, spotyka się z ludycznym sprytem i poczciwością Meksykanina.
Komizm często wypływa z faktu, że większość konwersacji między nimi odbywa się na zasadzie: szef mówi po angielsku, wypłakując się sezonowemu pracownikowi nawet z najbardziej intymnych wspomnień lub stara się używać dwudziestu słów po hiszpańsku jakie zna, a Ernesto ukrywając, że rozumie doskonale co do niego mówi przełożony, pozostaje bierny, odpowiadając półsłówkami. Butler zgrabnie obrazuje próbę wyjścia swego bohatera z załamania nerwowego i zawodu miłosnego z dostrzeżeniem prawidłowości, że rzadko kiedy można wyjść z podobnych zawirowań samemu. Nowy przyjaciel, choćby nawet wynajęty, otwiera przed protagonistą niebywałą szansę. Czasem pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony, trzeba tylko potrafić ją przyjąć.