Całe życie i kariera Paula Schradera to wyścig ze śmiercią. Już pisząc Taksówkarza, scenariusz, który dał mu przepustkę na hollywoodzkie szczyty, siłę do dalszej egzystencji miał znajdować w pocieszającym fakcie, że może ją w każdej chwili skończyć przy pomocy schowanego pod poduszką pistoletu. Teraz jest już schorowanym siedemdziesięciosiedmiolatkiem, po dwóch ciężkich COVIDach z powikłaniami, który pochował większość swoich przyjaciół i codziennie obserwuje odchodzenie ze świata zmagającej się z alzheimerem żony. U progu nieuniknionego pragnienie grzechu ustępuje temu spowiedzi, dla filmowca możliwej tylko przy pomocy kamery – nic zatem dziwnego, że właśnie ten ostatni sakrament sportretował on w swoim najnowszym obrazie Oh, Canada.
Trylogia przebaczenia, złożona z Pierwszego reformowanego [NASZA RECENZJA], Hazardzisty [NASZA RECENZJA] oraz Master Gardener [NASZA RECENZJA], portretowała samotnych mężczyzn w średnim wieku, którzy próbują odnaleźć spokój i wybaczenie w relacjach ze światem oraz pogodzić się z grzechami przeszłości. Cała trójka protagonistów na pewnym etapie swojego życia znalazła odwagę, by przerwać krąg zła i przemocy, jaki zdefiniował ich egzystencje. Co jednak, jeśli ten moment przesilenia nigdy nie przyszedł, a kostucha już puka do twych drzwi? Jeśli frukty z życia jako de facto fikcyjna, wymyślona przez samego siebie postać przewyższały niedogodność pojękującego sumienia?
Oh, Canada jest adaptacją ostatniej powieści zmarłego przed rokiem przyjaciela reżysera Russela Banksa pt. Forgone, przy której pisaniu autor blisko konsultował się ze Schraderem. Oto 22 grudnia 2023 roku – ostatni dzień życia nagradzanego dokumentalisty Leonarda Fife (Richard Gere). Schorowany i wykańczany przez nowotwór mężczyzna sam nie pamięta, z jakiego powodu zgodził się na całodniowy wywiad, który na potrzeby swojego filmu mają z nim przeprowadzić jego byli studenci – obecnie uznani laureaci Oscara. Gdy jednak staruszek zostaje usadzony przed obiektywem kamery – przypomina sobie: to już czas na spowiedź, ostatni samolubny prezent dla żony i świata przed opuszczeniem tego padołu łez.
Bliższym nam literackim skojarzeniem do Oh, Canada jest niewątpliwie bardzo podobna konstrukcyjnie powieść Cudzoziemka Marii Kuncewiczowej. Leonard, podobnie jak Róża Żabczyńska, swoje ostatnie godziny spędza niechronologicznie i dygresyjnie odtwarzając w swojej głowie całe życie i wydarzenia, które były punktami przełomowymi. Bohater powstrzymywany przez wierną i oddaną (trzecią) żonę Emmę (Uma Thurman), snuje nie zawsze składny monolog, akt oskarżenia wobec siebie samego, własnej moralności i podjętych decyzji. Sam jest sobie jednak oskarżycielem, świadkiem, sędzią i biegłym – ani widzowie, ani ekranowi słuchacze Leonarda nie mają możliwości stwierdzić, czy to prawdziwe oczyszczenie, czy jedynie zastępowanie jednych mitów innymi, bardziej „pikantnymi” i zdolnymi podtrzymać pamięć o dawnym artyście.
Trudno w gawędzie amerykańskiego ekspata nie dopatrywać się paralel do życia Schradera. Odcięcie się od syna przywodzi na myśl obecną w kilku wywiadach reżysera opowieść o tym, jak zdradził, wykorzystał, a następnie odciął ze swojego życia brata (nomen omen) Leonarda. Z kolei wzmiankowana przelotnie informacja o podrywaniu studentki poprzez budowę w jej oczach poczucia własnej wielkości i jej zależności może się skojarzyć z kulisami romansu z Nastassją Kinski na planie Ludzi-kotów. Kreowanie własnej legendy nie jest jednak ograniczone dla filmowych postaci, większość anegdot, opowieści, wspomnień Schradera i o Schraderze, jak na przykład wspomniany we wstępie tego tekstu pistolet pod poduszką, to tylko mity, a w najlepszym razie pojedyncze wydarzenia wyolbrzymione w celach narracyjnych.
Niezwykle kuszące jest czytanie Oh, Canada jako nieformalnej kontynuacji Amerykańskiego żigolaka, czyli poprzedniej (i jedynej) współpracy reżysera z Gere’em. Obaj protagoniści podporządkowują swoje działania i samoocenę zewnętrznemu odbiorowi, pragnąc przedewszystkim wyróżnić się spośród pogardzanej przez nich szarej masy. Angażują się w liczne seksualne relacje, nie są jednak zdolni do odczuwania przywiązania, uczucia, czy zdaje się nawet przesadnej fizycznej przyjemności – seks jest dla nich tylko kolejnym sposobem budowania wizerunku, tak przed innymi jak i samym sobą. Taka podskórna i niewypowiedziana męska homoerotyka zresztą jest u twórcy Prywatnego piekła zazwyczaj obecna. Dla jego pochłoniętych kryzysem egzystencjalnym bohaterów męskość stanowi zbroję, w której może i nie da się żyć i spać, ale jak tu tak bez niej walczyć. Co ciekawe ani w Amerykańskim żigolaku, ani w Oh, Canada Gere nie stanowił pierwszego wyboru. W latach 80. wystąpić miał John Travolta, który zdążył nawet wziąć udział w sesji promocyjnej, wycofał się jednak z przyczyn osobistych. Z kolei tym razem miast fantazji naokoło Juliana Kaya film mógł być pożeniony z Jakiem LaMottą lub Travisem Bickle – Robert de Niro nie zgodził się jednak wystąpić za zapłatę obejmującą jedynie canneński czerwony dywan i pochwały europejskiej krytyki, a w takiej walucie od lat swoim gwiazdom płaci Schrader.
Oczywiście, nie jest to dzieło awangardowe i cały metraż nie składa się z rewelacyjnie ucharakteryzowanego na umierającego Richarda Gere snującego monolog – chociaż byłoby to ciekawe rozwiązanie. Zamiast tego jego historia składa się z nagranych różnymi obiektywami i kamerami (zależnie od danego okresu historycznego między 1968 rokiem a końcem lat 90., które obejmuje opowieść) scen i scenek. Po kluczu „kto jest seksbombą młodego pokolenia” w roli młodego Leonarda obsadzono absolutnie niepodobnego do Gere’a Jacoba Elordiego, chwilami jednak zastępuje go sam elegancko ubrany zdobywca serca Vivian Ward. Oba te zabiegi podkreślają subiektywność i para-realność historii. Nie ma znaczenia, czy wydarzenia odbyły się tak jak pokazane/opowiedziane, gdyż nie istnieje mniej godne zaufania źródło informacji od ludzkiej pamięci, kluczowe są jednak emocje i dylematy – także post factum. Za dynamikę i kształt filmu ponownie odpowiada stały montażysta Amerykanina Benjamin Rodriguez Jr., a poza zdjęciami Andrew Wondera niebagatelną rolę w kształtowaniu atmosfery opowieści odgrywa muzyka w wykonaniu indie folkowego wykonawcy Phosphorescent na czele z jego wykonaniem tytułowego hymnu Kanady.
Najnowsze dzieło ikony Nowego Hollywood jest jak ciepły kocyk, to świetnie zrobione staroszkolne rzemiosło, które przywodzi wspomnienia rozmowy ze swoim dziadkiem, gdzieś w środku nocy. W radiu leci muzyka tak bardzo podgryziona zębem czasu, że Filipinki wydają się ekscytującą awangardą, a on opowiada o jakiś ludziach, co zmarli dawno, przed tym, jak się urodziłeś. Cóż z tego, że im dłużej mówi, tym bardziej okropnym człowiekiem się wydaje, czy ktokolwiek, po skondensowaniu pięciu dekad wyborów, decyzji, relacji i rozstań nie wyszedłby na potwora? Pozostaje tylko za zakończeniem Kopisty Bartleby Hermana Melville’a westchnąć: „Oh, Schrader! Oh ludzkość!”.
Oh, Canada
Rok: 2024
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Paul Schrader
Występują: Richard Gere, Jacob Elordi, Uma Thurman i inni
Ocena: 3,5/5