Look What You Made Me Do – recenzja filmu „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

Debiut reżyserski Emerald Fennell, aktorki (znanej m.in. z roli Camilli Parker Bowles w The Crown) oraz producentki i scenarzystki brawurowego serialu szpiegowskiego Obsesja Eve, to jeden z najbardziej zwodniczych i nietuzinkowych projektów, jakie Hollywood wypuściło od dawna. Pierwsze zerknięcie na tytuł i plakat budzi skojarzenia co najmniej z jakąś motywacyjną bajką o rzutkiej businesswoman przebijającej szklany sufit – jakimś odklejonym od rzeczywistych problemów większości kobiet produktem liberalnego feminizmu™. Z kolei zwiastun zapowiadał ciekawą, choć zachowawczą grę ze „śmieciowym” podgatunkiem rape and revenge, po której spodziewalibyśmy się raczej niezobowiązującej rozrywki i prostych satysfakcji, aniżeli czegoś prawdziwie subwersywnego. Tak naprawdę jednak, te pierwsze wrażenia nie mówią nam nic o charakterze filmu.

Mniejsze lub większe przewrotki są tu średnio co kilkanaście minut, a uchwycenie w kilku zdaniach fabuły i konwencji Obiecującej. Młodej. Kobiety. może okazać się nie lada wyzwaniem. Przykładowo można sprzedać to tak: dobiegająca trzydziestki singielka Cassandra (Carey Mulligan) wciąż nie poukładała sobie życia, nadal mieszka  z rodzicami i pracuje w kawiarni, pomimo bycia prawie że absolwentką medycyny. Po kilku, ujmując eufemistycznie, nieudanych romansach z nieinteresującymi natrętami, od „innych niż wszyscy” przychlastów w fedorach po wannabe Bukowskich (cudowny występ gościnny Christophera Mintz-Plasse’a, znanego z roli McLovina w Supersamcu), w końcu poznaje wyjątkowego faceta, Ryana (przezabawny Bo Burnham), który wzdychał do niej jeszcze w czasach studenckich. Z początku trochę między nimi zgrzyta, ale z czasem udaje im się zbudować przykładny związek, w komplecie z wcinaniem płatków w łóżku i wspólnym śpiewaniem Paris Hilton w aptece. Wszystko w urokliwie cukierkowej, pastelowo-różowej oprawie. Brzmi jak typowa komedia romantyczna ze wczesnych lat 2000. z Kate Hudson czy inną Drew Barrymore? Tak w istocie jest, oczywiście jeśli zupełnie pominiemy wątki traumy zastępczej, odwetu za krzywdy i rozliczenia kultury gwałtu. 

Film Fennell już od samego początku skutecznie ogrywa ten groteskowy kontrast między krzykliwie „dziewczyńską” estetyką a przeszywającym mrokiem i ciężkostrawną problematyką. Pierwsza scena to zabawne, jakkolwiek oczywiste odwrócenie Mulveyowskiego męskiego spojrzenia. Oglądamy parkiet pełen brzuchatych panów z koszulami w spodniach, których niezdarne i raczej mało pociągające ruchy taneczne, pokazane są w kluczu przeseksualizowanego popowego teledysku (z obligatoryjnym twerkowaniem). Chwilę później kilku z tych mężczyzn przyczaja się na kompletnie pijaną, samotną nieznajomą, która wręcz „sama się prosi”. Jeden z tych „sympatycznych” dżentelmenów idzie o krok dalej niż zamówienie jej taksówki, bo zabiera ją do swojego mieszkania i po rycersku próbuje wykorzystać kobietę, gdy ta jest już na skraju utraty przytomności. W rzeczywistości Cassandra jest jednak zupełnie trzeźwa i w kluczowym momencie udzieli owemu oblechowi lekcji na temat zgody, a dorosły mężczyzna skuli się do roli przerażonego podrostka, jakby miał do czynienia co najmniej z sukkubem. To nie pierwsza „ofiara” specyficznych metod wymierzania sprawiedliwości ze strony Cassie. Podobne nocne łowy na niedzielnych gwałcicieli urządza od niepamiętnych czasów, a zdarza się, że i w biały dzień przypomni o sobie amatorom gwizdania i niechcianych komentarzy – w tle przygrywa It’s Raining Men w wolniejszej, bardziej złowieszczej wersji. Wszystkie te gesty słodkiej zemsty przynoszą chwilową satysfakcję, jednak zawsze zostaje po nich jakaś pustka, jakby bohaterkę dręczyło coś znacznie większego niż powszedni seksizm.

Historia stopniowo odkrywa karty, dowiadujemy się jak ważna w życiu Cassandry była relacja z przyjaciółką, Niną. Niny nie ma już wśród żywych, prawdopodobnie odebrała sobie życie, choć nigdy nie jest to powiedziane wprost. Podobnie jak zresztą w przypadku słowa „gwałt”, które nie pada w filmie ani razu, pomimo że niewątpliwie jego ofiarą padła dziewczyna. Rzecz wydarzyła się jeszcze na studiach, władze uczelni zupełnie ją zaniedbały, sprawca nie poniósł żadnych konsekwencji, a Cassandra wraz z Niną nie kontynuowały dalszej nauki na prestiżowym kierunku. Zastosowany w narracji zabieg unikania nazywania czynu po imieniu, dyskutowania o problemie naokoło, jest w tym przypadku znamienny, podkreśla swoistą zmowę milczenia wokół prawdziwej plagi koledżowych kampusów w USA (ponad 25% studentek pierwszego stopnia pada ofiarą napaści na tle seksualnym wg badań Rape, Abuse & Incest National Network). Równie przerażające jest ukazane w filmie uporczywe bagatelizowanie zdarzenia nawet lata później, przez dorosłych, ustatkowanych i, zdawałoby się, bardziej świadomych ludzi, którzy wciąż powtarzają te same wymówki: „byliśmy dziećmi”, „dziewczyna już wcześniej miała złą reputację”, „to nie był powód, żeby niszczyć chłopakowi życie”. I niestety, także inne kobiety mogą być współwinne podtrzymywania toksycznej kultury. Cassandra (zapewne nieprzypadkowo nazwana imieniem mitologicznej wyroczni, której słowom nikt nie wierzył) ma więc niezliczone powody do rozpoczęcia swojej wendety, a widz do kibicowania jej, nawet jeśli jej metody mogą z czasem okazać się moralnie wątpliwe…

Niekonwencjonalne akty zemsty są zdecydowanymi highlightami Obiecującej. Młodej. Kobiety., a każdy wygląda trochę inaczej i pełni inną funkcję. Jedne są wygrane w kluczu czarnej komedii (humor bywa naprawdę skrajnie grobowy), inne ewokują klasyczne dreszczowce (cytaty z Hitchcocka w warstwie muzycznej, jak i pewne kluczowe zagranie fabularne), jeszcze inne są po prostu bardzo trudnymi rozmowami, których ciężar spada na umiejętności aktorów (popisowe występy Alison Brie i Alfreda Moliny). Szczególnie fascynujące jest jednak to, jak pomimo tych wszystkich żonglerek gatunkowych i wspomnianej wcześniej odrealnionej warstwy plastycznej, twórcy decydują się osadzać tę zemstę w bardzo realistycznych ramach. Owszem, zdarzają się pewne przerysowania i zbyt wyszukane intrygi (szczególnie w finale), jednak nie jest to bynajmniej konwencja superbohaterska. 

Kluczowym zabiegiem okazuje się tu obsadzenie w głównej roli właśnie Carey Mulligan, bardzo uzdolnionej aktorki, którą jednak kojarzyliśmy do tej pory z delikatnymi, introwertycznymi bohaterkami – modelowymi dziewczynami z indie popowych teledysków czy typowych wokalistek folkowych. W roli Cassandry z rozbiegu obsadzić można było kogoś w typie Charlize Theron czy Margot Robbie (która jest także jedną z producentek filmu), jednak twórcy zdecydowali się na bardziej nieoczywisty wybór. To właśnie niezmiernie istotne, że Cassandra nie jest żadną Lisbeth Salander, niepowstrzymaną anielicą zemsty, a zwykłą kobietą robiącą niezwykłe rzeczy. Nie można od niej oczekiwać, że skutecznie obezwładni dwukrotnie większego od niej mężczyznę w bezpośredniej konfrontacji fizycznej, dlatego też logiczne jest uciekanie się do subtelniejszych, bardziej zmyślnych i przy tym wiarygodnych metod ukarania nadgorliwców. Aktorka doskonale samą mimiką ujawnia różne warstwy bohaterki, od zmęczonej codziennymi znojami baristki, która zakochuje się w kimś po uszy, jakby znowu była nastolatką, przez jej skrzętnie opracowaną personę psycho bitch, po pełną sił i motywacji do walki, ale wewnętrznie kruchą śmiertelniczkę, która po prostu widziała za dużo i chce, żeby chociaż raz sprawiedliwości stało się zadość.

Ta, i wszelkie inne decyzje: obsadowe, plastyczne, reżyserskie, narracyjne – każdy element filmu Fennell tworzy spójną całość. Jest to zaskakujące, bo gdyby poza kontekst wyjąć i zestawić ze sobą najbardziej skrajnie odmienne sceny z obrazu, te najbardziej pstrokato-cukierkowe z tymi najbardziej nie-na-żarty mrocznymi, mało kto zapewne byłby w stanie od razu wydedukować, że pochodzą z tego samego filmu. A jednak to wszystko jakimś sposobem idealnie ze sobą współgra. Długo po seansie będziemy wspominać każdy pomysłowy i niecodzienny zabieg, jaki zaserwował nam film, a niejednoznaczne wątki pozostawiają duże pole do dyskusji. Czy to będzie roztrząsanie języka, jaki stosujemy, gdy rozmawiamy o przemocy seksualnej w naszej kulturze, czy po prostu chodzący za nami cover Toxic Britney Spears w wersji skrzypcowej – będzie o czym rozmyślać. Nie jest to kino zupełnie bez rys, niekiedy bezpiecznie zatrzymuje się w półkroku, gdy mogłoby mocniej uderzyć, innym razem przez swoją uporczywość w pokazywaniu nam najbardziej odrażającej strony każdego z bohaterów, popada wręcz w mizantropię i nihilizm. Jednak ostatecznie tak umiejętnie udało się tu zbalansować elementy grzesznej radości pomsty, z gorzkimi refleksjami o tym, jaką mordęgą będzie wykorzenianie patriarchatu, że każda osoba powinna wyjść z seansu usatysfakcjonowana. To mariaż kina gatunkowego z kinem z misją, na jakie zawsze z nadzieją czekamy.

Dawid Smyk
Dawid Smyk
Obiecująca. Młoda. Kobieta plakat

Obiecująca. Młoda. Kobieta. 

Tytuł oryginalny: „Promising Young Woman”

Rok: 2020

Gatunek: thriller, czarna komedia, komedia romantyczna

Kraj produkcji: USA / Wielka Brytania

Reżyseria: Emerald Fennell

Występują: Carey Mulligan, Bo Burnham, Laverne Cox i inni

Dystrybucja: UIP

Ocena: 4/5