Z nowymi filmami spod znaku kultowego Obcego. Ósmego pasażera Nostromo jest jak z przysłowiowym króliczkiem – sęk nie w tym, żeby go złapać, czyli dorównać pierwowzorowi, ale żeby czerpać przyjemność z samego gonienia. Jeśli zatem tak jak ja jesteście psychofanami, czy wręcz fetyszystami tejże serii, każdą z części widzieliście przynajmniej trzy razy i bawiliście się dobrze nawet na naparzankach Ksenomorfów z Predatorami, to zapewne dla własnego bezpieczeństwa wygórowane oczekiwania pogrzebaliście przed wejściem na kinową salę i daliście się nieść mocy sentymentu. Czy ten jednak do owej dobrej zabawy wystarczył?
Za sterami najnowszej odsłony serii stanął Fede Álvarez, urugwajski scenarzysta, reżyser i producent mający w portfolio takie tytuły, jak Martwe zło (2013), Nie oddychaj (2016) czy Dziewczynę w sieci pająka (2018), czyli wyrobione rzemiosło w kinie gatunkowym, obiecujące konieczne dla tego formatu minimum. Tym razem, idąc z duchem czasu, postawiono na młodych bohaterów, pracowników, a raczej niewolników kolonii górniczej – w końcu lata lecą, a kapitalistyczny wyzysk ma się dalej znakomicie. Na pierwszym planie mamy Rain (Cailee Spaeny), żyjącą w cieniu niedawnej śmierci ukochanego ojca, który to zostawił jej w „spadku” androida Andy’ego (David Jonsson), zaprogramowanego do ochrony dziewczyny i opieki nad nią – co okazuje się wyzwaniem, w momencie, kiedy zostaje ona namówiona przez przyjaciół do ucieczki przed niedającą nic w zamian korporacją. Jedyne, co trzeba zrobić, żeby odzyskać wolność i przenieść się do innej galaktyki, to włamać na dryfującą po orbicie stację kosmiczną i ukraść z niej kapsuły hibernacyjne – i trzeba to zrobić szybko, zanim ulegnie ona kolizji z pierścieniem planety. Brzmi jak plan zdecydowanie lepszy niż codzienna, nierokująca absolutnie niczym harówa. Dream team w postaci naszej final girl i jej syntetyka oraz młodych gniewnych: Tylera (Archie Renaux), Bjorna (Spike Fearn), Kay (Isabela Merced) i Navarro (Aileen Wu), wyrusza zatem z osobistą misją, nie wiedząc, że „w kosmosie nikt nie usłyszy ich krzyku”.
Dryfująca stacja okazuje się być porzuconym obiektem badawczym złożonym z dwóch części nazwanych na cześć legendarnych bliźniaków: Remusa i Romulusa. Naukowcy próbowali stworzyć nań własne Imperium Rzymskie, czerpiąc garściami z eugeniki i zachłystując się nowo poznaną formą życia, widząc w niej rozwiązanie problemów związanych chociażby z wydajnością gatunku ludzkiego. Jak jednak wiemy z poprzednich części serii, igranie z (prometejskim) ogniem nigdy nie kończy się dobrze. Nasi nieproszeni goście naruszają zabezpieczenia stacji oraz uwalniają szukające żywiciela pasożyty. Marzenia o lepszym życiu i głaszczących twarz promieniach słońca ustępują miejsca dramatycznej walce o przetrwanie.
Obcy: Romulus to przede wszystkim świetne widowisko. Nie potyka się o własne nogi jak Obcy: Przymierze (2017), jest też ze wszystkich kontynuacji strukturą najbliższy kultowemu dziełu Ridleya Scotta z 1979 roku. Nie zapomina o stałych punktach podróży: korporacji udającej pomocną, żeby finalnie wbić nóż w plecy i wziąć to co jej; androidzie, który może okazać się wybawcą, ale może też być największym z Judaszy; czy końcowej sekwencji, kiedy to rzekome bezpieczeństwo zostaje zakłócone przez przyczajonego w ukryciu niedobitka. Álvarez dodaje też coś od siebie: sporą jak na okoliczności dawkę humoru oraz aktualny komentarz społeczny dotyczący wyzysku pracowników przez korporacyjne molochy, wobec których trzeba stosować symetrycznie nieczyste chwyty, żeby dostać cokolwiek w zamian za pracę ponad siły. Formalnie zaś jednym z najciekawszych elementów filmu są zabawy z grawitacją, szczególnie slalom między lewitującymi w stanie nieważkości plamami kwasu. Uwagę trzymają także dobrze skonstruowane postaci, przede wszystkim relacja między Rain i Andym, oparta na lojalności i bezgranicznym zaufaniu, stanowiąca próbę odczarowania wizerunków syntetyków.
Problemem Obcego: Romulusa jest jednak to, że nie wychodzi poza widowisko. Flirtując ze wszystkimi częściami, traci własną tożsamość. Brakuje mu złożoności, jaką cechował się chociażby Prometeusz. Nawet jeśli nie jesteśmy fanami dopisywania do historii o krwiożerczych kreaturach z kosmosu nadmiernych ideologii, część z Elizabeth Shaw i jej ekspedycją badawczą, ubrana w niesamowite zdjęcia Dariusza Wolskiego i scenografię Arthura Maxa, jeszcze bardziej zyskuje po filmie Álvareza. Ten bowiem, mimo że trzyma nas w swoich najlepszych momentach na krawędzi fotela, jako całość poprzestaje jedynie na odhaczaniu stałych punktów programu. Prawdopodobnie nie będzie to zatem część, do której będziemy kompulsywnie wracać jak do chociażby Obcego. Ósmego pasażera Nostromo, czy w moim przypadku Obcego: Przebudzenia (1997) Jeana-Pierre’a Jeuneta, który z tak wyeksploatowanego tematu wyciągnął tak niemożliwie dużo. Klimat pierwszej części ciągle pozostaje niepodrabialny – pytanie czy potrzebujemy jeszcze odgrzewanych sentymentów, skoro żywe emocje gwarantowane przez rewatch oryginału są w zasięgu ręki?
Obcy: Romulus
Tytuł oryginalny: Alien: Romulus
Rok: 2024
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Fede Álvarez
Występują:
Dystrybucja:
Ocena: 3/5