Niemy krzyk – recenzja filmu „Niebieska linia”

Powiedzieć, że twórczość Ursuli Meier, szwajcarskiej scenarzystki i reżyserki, jest w Polsce mało dostępna, to nie powiedzieć nic. Dlatego dotarcie jej najnowszego tytułu do dystrybucji kinowej mocno cieszy, choć przyglądanie się Niebieskiej linii w oderwaniu od dotychczasowego dorobku artystki generuje sporą dawkę niedosytu.

Film otwiera scena, którą zapewne większość twórców (przynajmniej amerykańskich) umieściłaby w końcówce drugiego aktu. Brutalne rozbijanie o ścianę przedmiotów domowego użytku skąpane w zwolnionym tempie, skontrastowane ze szlachetnością dźwięków muzyki klasycznej, dużo bardziej pasuje do finału konfliktu niż rozpoczęcia opowieści. Reżyserka odwraca jednak proporcje napięcia, zdejmując od tego momentu nogę z gazu. Jej bohaterka, Margaret (Stéphanie Blanchoud), właśnie rzuciła się z pięściami na matkę, Christinę (Valeria Bruni Tedeschi). Czemu? Tego nie wiemy, choć kolejne sceny wyjaśniają, że nie był to pierwszy akt agresji z jej strony. Ten jednak dla ofiary skończył się pobytem w szpitalu i trwałym uszczerbkiem na zdrowiu. Dla oprawczyni zaś sądowym zakazem zbliżania się na sto metrów przez określony czas. Mimo tego Margaret już następnego dnia krąży wokół rodzinnej posiadłości, szukając kontaktu z rodzicielką. Jej młodsza siostra, Marion (Elli Spagnolo), aby zastopować agresorkę i uchronić ją tym samym przed ewentualnym więzieniem, maluje dookoła domu tytułową niebieską linię, unaoczniającą zakazany dystans. Odtąd wszelkie interakcje z krewnymi będą odbywać się „na granicy” – z wyjątkiem tej jednej, najbardziej wyczekiwanej.

Meier niemal przez cały film nie wyjawia, co leży u podłoża kompulsywnych wręcz prób nawiązania przez jej bohaterkę kontaktu. Czy skrucha i chęć uzyskania wybaczenia, po którym domyślnie nastąpić powinno pojednanie? A może potrzeba wyładowania kolejnej dawki agresji? Sama Margaret nie ułatwia zadania – jest jak zamknięta książka, która bardzo nie chce być przeczytana. Nie wzbudza zaufania czy sympatii, a jednak wymyka się jednoznacznie negatywnej ocenie. Jej relacja z matką to ciągłe przyciąganie i odpychanie, charakterystyczne dla sytuacji o podłożu toksycznym, czy wręcz patologicznym. Dzielenie tego samego zawodowego obszaru, o artystycznym profilu, jest kolejną płaszczyzną dialogowej dystrakcji. Oglądając ten swoisty krajobraz po bitwie i wiszące w powietrzu widmo kolejnej można, a nawet trzeba, zadać sobie pytanie dlaczego ci ludzie nie są na terapii – indywidualnej czy grupowej, skoro ewidentnie dawno doszli do ściany i nie potrafią sami rozwiązać problemu? Co stanowi naturę konfliktu i czy wyjście z niego jest w ogóle możliwe?

Reżyserka nie ma dla nas konkretnych rozwiązań, bo też nie one są celem jej rozważań. Jest w tym duża uczciwość zarówno wobec widzów, jak i bohaterów, dzięki której film nie wybrzmiewa jako skrócona sesja psychoterapeutyczna, gdzie na potrzeby metrażu klient zostaje wyleczony jednym zdaniem. Jednocześnie Meier z niebywałą subtelnością, ale też precyzją odsłania przed nami źródło rodzinnych napięć. Soczewka kamery skupiona głównie na Margaret, co jakiś czas opuszcza ją przyglądając się samej matce. Nie dostajemy tu jednak grubych metafor rodem z Córki Maggie Gyllenhaal [NASZA RECENZJA]. Szwajcarska twórczyni dokonuje behawioralnej wiwisekcji swoich bohaterek, uciekając od dekonstrukcji mitu macierzyństwa, skupiając się na „tu i teraz”, jako konsekwencji zamiatanych przez lata pod dywan problemów. Gdyby tylko dodała do swojej opowieści efekty specjalne i światy równoległe, mogłaby zdobyć Oscara. Zostawiając jednak żarty z boku, Niebieskiej linii w warstwie psychologicznej dość blisko do Wszystko wszędzie naraz Dana Kwana i Daniela Scheinerta [NASZA RECENZJA], choć brak formalnego efekciarstwa działa tutaj na korzyść, nadając europejskiej produkcji mięsistości i namacalności. W wydobyciu autentyczności pomagają zaś świetne kreacje aktorskie. Odtwórczyni głównej roli, Stéphanie Blanchoud, będąca także współtwórczynią scenariusza, nie przejaskrawia swojej postaci nadmiarem nieokiełznanych reakcji. Jej błądzące za matką spojrzenie intryguje i rodzi pytania. Valeria Bruni Tedeschi przemyca zaś esencję swojej bohaterki drobiazgami, które uderzają dużo bardziej niż nazywanie rzeczy po imieniu. Co zaskakujące, Meier udaje się znaleźć także miejsce na niezobowiązujący humor – nie wykrzywiający krajobrazu do kształtu karykatury, ale będący bezpiecznym wentylem odbarczającym całość z i tak dużego ciężaru.

Fruwające w powietrzu i zderzające się ze ścianą przedmioty ulegając materialnej dekonstrukcji, tracą swoją użytkową moc. Stojące w kontrze do nich relacje rodzinne, równie kruche i podatne na złamania, mają szansę na regenerację. Ta jednak wymaga wysiłku obydwu stron. Meier zdrapuje rdzę z ogranej płyty ignorancji i braku zdolności komunikacyjnych. Poszukując dialogowej symetrii patrzy na najmłodsze pokolenie, zadając nieme pytanie o to, czy i na ile powieli ono błędy, którymi biernie i nieświadomie nasiąkało latami. Próby znalezienia winnego nie wynikają tu jednak z chęci rzucenia w niego kamieniem, czyli de facto usprawiedliwienia przemocy fizycznej, ale z potrzeby spojrzenia na jednostkę pogrążoną w kryzysie, relacyjnym głodzie i deficycie uwagi, niewynikającym z próżności, a z czysto ludzkiej potrzeby bycia zauważonym i zaopiekowanym przez najważniejszą dla niej osobę.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Niebieska linia
Tytuł oryginalny:
La ligne

Rok: 2022

Kraj produkcji: Francja, Belgia, Szwajcaria

Reżyseria: Ursula Meier

Występują: Stéphanie Blanchoud, Valeria Bruni Tedeschi, Benjamin Biolay

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 3,5/5

3,5/5