Bycza symfonia – recenzja filmu „Nasz czas”

Na tegorocznych Nowych Horyzontach swoje polskie premiery miały filmy dwóch poważanych twórców, których łączy w zasadzie tylko to, że obaj są hiszpańskojęzyczni i oba ich najnowsze dzieła można interpretować jako quasi-autobiograficzne. Pedro Almodóvar nawet nie stara się ukrywać prawdziwej tożsamości swojego bohatera — uznany reżyser, głęboka więź z matką, represyjne katolickie wychowanie, wypierany homoseksualizm i długoletnia separacja z wypromowaną przez siebie gwiazdą — alter ego Hiszpana jak się patrzy. Mniej lubiący się z mainstreamem kinozjadaczy Meksykanin natomiast, robi taktyczne uniki i dementuje plotki o osobistych kontekstach w wypowiedziach na temat “Naszego czasu”. Wierzyć mu?

Bo niby jak to? Przecież kręcił to we własnym domu, obsadził siebie w głównej roli, a jako jego ekranowi żona i dzieci, występują prawdziwi. Carlos Reygadas tłumaczy się, że planowany długotrwały okres zdjęciowy średnio dodawał się z zatrudnianiem profesjonalnych aktorów przy skromnym budżecie. Jego film opowiada o kryzysie w małżeństwie, który następuje po dość nieporadnych eksperymentach pary z poliamorycznym związkiem. Z historii bije przemożna wiara w siłę miłości i instytucji rodziny, a także m.in. refleksja na temat brzemienia kariery, prestiżowego statusu w kręgach artystycznych, związanych z tym oczekiwań i potrzeb wycofania się, powrotu do podstaw. I my mamy wierzyć, że tu nie ma nic osobistego, że dreyerowska, twarda metafizyka “Cichego światła” naprawdę była bliżej intymnego pamiętnika twórcy? Panie Carlosie…

Juan, poskramiacz byków/światowej sławy, rozchwytywany poeta (naprawdę są jeszcze tacy? Reygadas nie chce, byśmy nawet na chwilę zwątpili) oddaje się męskim przyjemnościom, pielęgnowaniu swojej tężyzny fizycznej i supremacji nad naturą. W tym czasie jego żona, Ester, szuka innych wrażeń — wycieczkuje do stolicy, by podpijać wino na wernisażach, albo romansuje z lokalnym treserem koni, Philem. Związek otwarty związkiem otwartym, ale on przecież może działać tylko wtedy, gdy oboje partnerów jest równie otwarte na eksperymenty, równie aktywnie poszukuje. Do tego istotna jest bezwzględna szczerość, a tu takowej zdecydowanie brakuje, bo kobieta o swojej pozamałżeńskiej relacji opowiada wymijająco, a mężczyzna usilnie próbuje kontrolować ludzi w swoim życiu z równą sprawnością, jak robi to z bykami. Juan sam zaczyna korespondować z Philem i stawia go w niekomfortowych sytuacjach, narzucając mu, jak ten ma zachowywać się wobec własnej żony…

W międzyczasie popatrzymy na wiele długich, poetyckich ujęć natury, czy innych zbliżeń na elementy pracującego silnika samochodu. Usłyszymy popowo-psychologiczne monologi, recytowane na tle szybujących panoram miasta Meksyk, obserwowanego z drona. Jest nawet trochę czytania — maile w świecie Reygadasa przychodzą na skrzynkę wklepywane słowo po słowie, powoli wypełniając ekran i, choć często wiążę się to ze wzmożeniem komicznego suspensu, to bardzo przypomina też seans filmu niemego, z ekspozycją podaną w formie epistolarnej. Zupełne przełamanie oczekiwań, jakie widz może mieć wobec nowoczesnego języka kina.

Zanim w ogóle na ekran zostaną wprowadzeni główni bohaterowie, musimy przebrnąć przez rozbudowaną sekwencję, w której poprzez mikrokosmos małej, prowincjonalnej społeczności, oglądamy ewolucję relacji damsko-męskich. Od dziecięcych zabaw, dzielenia się na hermetyczne obozy, gdzie dziewczyny są “be”, przez pierwsze, nastoletnie zauroczenia, aż po przystosowanie do nieidealnego życia rodzinnego, czyli akcję właściwą. Skąpą, acz rozpisaną na prawie trzy godziny czasu ekranowego. Na dokładkę dostajemy od Meksykanina epilog rodem z “Szatańskiego tanga” Béli Tarra, w którym byki krążą we mgle, próbując się na rogi, przy dźwiękach refleksyjnie jazzującego utworu “Islands”, zamykającego album grupy King Crimson o tymże tytule.

Kim jest więc “programowy” widz filmu Carlosa Reygadasa? Zapewne tym samym typem człowieka, który w wolnym czasie słucha progresywnego rocka. Prawie na pewno biały, po czterdziestce, być może posiada własną winiarnię, wydał co najmniej jeden tomik poezji, który rozszedł się głównie po członkach jego rodziny, a on sam wykazuje elitarystyczne ciągoty w sądach na temat sztuki i jej odbiorców. Nie będzie kwestionował zasadności użycia przytłumionego “Carpet Crawlers” zespołu Genesis w scenie wieczornej odysei po błotnistych drogach, tylko podda się tej halucynacyjnej atmosferze, przenikającej cały film. Obraz, który bardziej niż drążeniem w bohaterach, rozwijaniem dramatu, zainteresowany jest, jak to bywa w nurcie slow cinema, znaczącym trwaniem.

Bo to wbrew pozorom nie jest jakaś intelektualna rozprawa o nowoczesnych związkach, latynoskim maczyzmie czy zapis małżeńskiej psychoterapii w czasie rzeczywistym. To film o wrażeniach zmysłowych. O dotyku końskiej sierści, o szumie wiatru, o sennym dryfowaniu po zamglonej metropolii. O schorowanym mężczyźnie, podśpiewującym stare piosenki zebranym wokół krewnym i przyjaciołom. O nietrafionych próbach narzucenia drugiej osobie bliskości, o poczuciu dyskomfortu we własnej skórze poprzez obecność innego (a może i też wścibskiej kamery?). O byczych jądrach, które w głowie Carlosa Reygadasa, poetycznie klekoczą w rytmie progresywnego rocka.

I albo damy się całkowicie ponieść tej wizji, albo machniemy ręką i zaproponujemy reżyserowi pozostawienie pewnych rzeczy terapeucie. Albo po prostu na “Naszym czasie” przyśniemy, jak to robimy przy innej, podobnie “snobistycznej” aktywności: udziale w degustacji wina, czytaniu performatywnym awangardowej poezji, czy w końcu odsłuchu półgodzinnego kawału symfonicznego rocka. W żadnym przypadku nasze wrażenia odbiorcze nie będą nieuzasadnione, podobnie jak decyzje artystyczne reżysera o sposobie, w jaki postanowił opowiedzieć o małżeńskich brudach, utrapieniach w budowaniu szczęśliwego związku, gdy ciągle się tak bardzo w naszych potrzebach rozmijamy. Dzieło trudne, lekko nieoszlifowane, być może zbyt zapatrzone we własną domniemaną wirtuozerię, a na pewno wymagające odpowiedniego nastawienia. Analogii do przywołanego tu wielokrotnie, popularno-artystowskiego podgatunku muzycznego nie trzeba szukać daleko — film Reygadasa może trudno pokochać, ale jeszcze trudniej odmówić mu wartości.

Dawid Smyk
Dawid Smyk

Nasz czas

Tytuł oryginalny: „Nuestro tiempo”

Rok: 2018

Gatunek: western, poetycki, psychologiczny

Kraj produkcji: Meksyk / Francja / Niemcy / Dania / Szwecja

Reżyser: Carlos Reygadas

Występują: Carlos Reygadas, Natalia López, Phil Burgers

Dystrybucja: Gutek Film

Ocena: 3,5/5