Allen w sosie własnym – recenzja filmu „Na karuzeli życia”

Wielu już było astrologów i wszelkiej maści proroków próbujących ustalić datę końca świata. Każdy poniósł klęskę, Ziemia wciąż się kręci. Bogatsi w wiedzę od poprzedników, możemy stwierdzić, że życie na naszej planecie przestanie istnieć w roku, w którym na ekrany kin nie trafi żaden film Woody'ego Allena.

Amerykański reżyser musi w to wierzyć, ponieważ trudno inaczej wytłumaczyć przyczynę jego artystycznej biegunki. Od debiutu w 1966 roku tylko sześciokrotnie zdarzyło się, że nowy film nowojorczyka pojawiał się z ponad 12-miesięcznym odstępem. Kolejne filmy dobitnie pokazują, że Allen już na stałe zaplątał się we własne sieci, z których, co gorsza, nie chce się nawet wydostać. Wygodniej mu pośród wielokrotnie wygłaszanych wyświechtanych truizmów, odgrzewanych dowcipów czy „inteligenckich” spowiedzi zakrawających na autoparodię. Czasy „Annie Hall”, „Zeliga”, a nawet „Wszystko gra” bezpowrotnie minęły. Pozostał cień cienia dawnego artysty, czego produkcja „Na karuzeli życia” jest bolesnym przykładem.

Coney Island, kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Znajdujące się w pobliżu plaży wesołe miasteczko staje się ilustracją niespełnionych marzeń, przykrytych warstwą światła neonów i makijażu zdzieranego przez upływający czas. Dorabiający w roli ratownika Mickey (Justin Timberlake) wdaje się w nieoczekiwany romans z o wiele lat starszą kelnerką Ginny (Kate Winslet). Mija ciepłe lato, choć czasem pada, a kochankowie w końcu muszą podjąć decyzję, co dalej począć z ich relacją. Zwłaszcza że Ginny ma syna i jest w związku małżeńskim z Humptym (Jim Belushi), a na horyzoncie pojawia się ta druga – młodsza, powabniejsza, uciekająca przed mężem gangsterem Carolina (Juno Temple), będąca owocem miłości Humpty’ego oraz jego wcześniejszej partnerki.

Jak to u Allena, bohaterowie wikłają się w miłosne trójkąty i nie potrafią pojąć istoty własnych uczuć. Jedną nogą stoją po stronie racjonalnego rozumowania i chłodnej kalkulacji, zaś drugą są zatopieni w magmie buzujących emocji i od lat tłumionych namiętności. Umieszczenie historii w kostiumie lat 50. przynosi jeden efekt – sugeruje, że dominujący paradygmat człowieka jako istoty monogamicznej jest li tylko kulturowym sztafażem, pod którym kryje się naga prawda. Powojenne społeczeństwo dąży do swojej małej stabilizacji, gotowe wiele poświęcić, by ją odnaleźć, i tylko za kulisami życia – pod molo czy w ciemnych zaułkach – może odnaleźć okruchy sczerstwiałych marzeń.

Skoro prawda, z różnych przyczyn, na jaw wyjść nie może, to życie musi ugiąć się pod naporem konwencji i ogólnie przyjętych gestów. To z tego powodu świat w najnowszym filmie Allena jest tak bardzo steatralizowany. Objawia się to przede wszystkim na poziomie formy – odpowiadający za zdjęcia Vittorio Storaro często korzysta z mastershotów, przyglądając się niczym widz kolejnym kłótniom postaci, stosowana paleta barw oderwana jest od realizmu i najczęściej oddaje stany emocjonalne bohaterów, a scenografia niekiedy przypomina tandetną makietę.

Widać ten zabieg również na poziomie treści. Mickey, jako miłośnik dramatu europejskiego, chce odegrać szekspirowską tragedię, mając oczywiście nadzieję na happy end, a Ginny, niczym wielka heroina rodem z utworów Racine’a, pragnie wypić kielich rozkoszy aż do ostatniej kropli, aż śmierć ich połączy. Nawet mąż bohaterki przypomina podtatusiałego Stanleya Kowalskiego z brzuszkiem. Reżyser jednak mówi wprost – życie to nie teatr – jednocześnie dodając – ze szkodą dla człowieka. Bo skoro finał historii nie może przynieść katharsis, to bohaterowie skazani są na śmieszność.

Dla osób oglądających wcześniejsze filmy Woody’ego Allena, podane wyżej konstatacje są już doskonale znane. A jeżeli dodamy do tego od lat wykorzystywane chwyty – przedstawianie kina jako ucieczki od rzeczywistości, nawiązywanie wprost do klasyków literatury (tym razem do Czechowa), wikłanie bohaterów we wciąż te same dylematy – to „Na karuzeli życia” jawi się jako obraz zupełnie niepotrzebny. Po co kolejna taka opowieść, skoro podobne tematycznie „Blue Jasmine” było po stokroć lepsze? Taniec sfrustrowanych bohaterów nad przepaścią przestaje być przejmujący, kiedy jest podany w tak ograny sposób. Na nic rozhisteryzowana gra Kate Winslet, często przypominająca rolę Meryl Streep z „Boskiej Florence”. Reżyser nie ma nic nowego do powiedzenia, dlatego ucieka w estetyzację obrazu. Owszem, zdjęcia są przecudnej urody, ale nie ukryją faktu, że król jest nagi.

Można sobie posmęcić na najnowszy obraz Woody’ego Allena, wskazując na jego wtórność, a reżyser i tak znajdzie fundusze na kolejny film, który już za rok pojawi się w kinach. Cóż, że to widzowie, a nie bohaterowie, będą niczym postacie z kart dramatów Czechowa – pełni frustracji, robiący dobrą minę do złej gry i czekający niecierpliwie na jakąkolwiek zmianę. Karuzela życia wciąż się kręci. Aż chciałoby się, niczym syn Ginny, wziąć to wszystko i spalić. W końcu ogień przynosi oczyszczenie, tak bardzo potrzebne twórczości nowojorskiego neurotyka.

 

 

 

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty
Na karuzeli życia

Na karuzeli życia


Rok: 2017

Gatunek: Dramat

Reżyser: Woody Allen

Występują: Kate Winslet, Jim Belushi, Justin Timberlake i inni

Ocena: 1,5/5