Brytyjskie przesilenie – recenzja filmu „My Generation”

„Obym zmarł, nim będę stary” – tak pół wieku temu Roger Daltrey wykrzykiwał gniew i obawy okresu dorastania. Czas zrobił jednak swoje i baby boomers, zupełnie jak ich rodzice, zestarzeli się. Po niepokoju i negacji przyszła kolej na akceptację zaawansowanego wieku. Dziś siwizna i zmarszczki brytyjskich 70-latków niekoniecznie oznaczają śmiertelną powagę, choć świadczą o życiowym doświadczeniu, a zawadiacki błysk w oku zdradza powojenną ambicję i nostalgię za minionymi czasami. W sukurs młodym duchem przychodzi David Batty, w „My Generation” wskrzeszając na chwilę barwy przeszłości.

Dokument o tytule zapożyczonym z hymnu The Who opowiada o pokoleniowej zmianie warty, jaka dokonała się w Wielkiej Brytanii w połowie lat 60., obrazując ją na przykładzie Londynu. Mówi o jej przyczynach, najbardziej widocznych przejawach i następstwach. Zastanawia się także nad znaczeniem tej swoistej rewolucji dla historii kraju i sposobu postrzegania młodości. Przebieg procesu podzielono czytelnie i logicznie na trzy etapy. Preludium stanowi sytuacja społeczna Albionu tuż po II wojnie światowej, kruszenie się dotychczasowych wartości i postaw oraz pierwsze zwiastuny nieuniknionych zmian. Rozdział drugi to frustracje owocujące ukształtowaniem się własnego spojrzenia na świat, entuzjazm i zachłyśnięcie się nowymi prądami, narodziny innej obyczajowości, systemu wartości i podejścia do kultury. W rozdziale trzecim do głosu dochodzą epigoni starego porządku, a konfrontacja staje się nieunikniona.

Wpisanie tych tendencji w różnorodne konteksty zasługuje na uznanie, gdyż nie przytłacza odbiorcy, dostarczając mu jednocześnie garści podstawowej wiedzy niezbędnej do zrozumienia tematu. Twórcy zarysowują zatem przemiany demograficzne, społeczne, obyczajowe i mentalne, ukazują rozwój wielu gałęzi kultury (przede wszystkim muzyki, mody, fotografii, w mniejszym stopniu kina i malarstwa), nie unikają poważniejszych tematów, w tym roli narkotyków, sporów politycznych i podejścia do problemu wojny.  Ważne, że wraz z upływającymi minutami poruszana tematyka nabiera ciężaru, ukazując w ten sposób, jak ewoluowało widzenie świata przez baby boomers.

Prezentowane w Wenecji „My Generation” to dzieło skierowane do osób poszukujących raczej informacji podanych „w pigułce” niż akademickich analiz. I jako takie spełnia swoje zadanie wyśmienicie. Scenariusz –  autorstwa Dicka Clementa i Iana La Frenais, weteranów brytyjskiej komedii i kina szpiegowskiego – wpisuje procesy dziejowe w atrakcyjny schemat heist movie, faktografia nie dezorientuje, anegdoty bawią, ale też nie odwracają uwagi od istotnych kwestii. Również forma dokumentu historycznego, zasadniczo zbudowanego na materiałach archiwalnych komentowanych z dzisiejszej pozycji, jest zaskakująco lekka, w czym ogromna zasługa trafnie dobranych i rzadko pokazywanych zdjęć przybliżających codzienne życie londyńczyków. Faktury barwnych strojów, promienie słońca odbijające się w witrynach sklepowych, stylowe samochody, wszędobylscy nastolatkowie łapczywie wciągający każdy haust orzeźwiającego powietrza – autentyczność zdjęć na równi z oprawą graficzną naśladującą kinematografię epoki pozwalają niemal przenieść się do stolicy Anglii połowy lat 60.

Towarzyszące obrazowi piosenki to nie tylko obowiązkowa trójca The Beatles – The Rolling Stones – The Kinks; znalazło się miejsce i na nieco zapomnianych Small Faces, i na praktycznie nieznany projekt Marquis of Kensington. Rytmicznie zmontowane archiwalia oddychają muzyką: „Dead End Street” ilustruje oczywiście szare, brudne zaułki bez perspektyw, „I Feel Free” upiększa kolorowe ulice emanującej młodością metropolii, a „Tomorrow Never Knows” i „Strawberry Fields Forever” nadają psychodelicznym, poszarpanym wizjom nutkę niepokoju i nostalgii za prostotą dzieciństwa.

Cieszy na pewno tak wyraźne podporządkowanie opowieści perspektywie następstwa pokoleń, oddanie głosu tytułowej generacji, podkreślenie roli, jaką fenomen nazywany dziś youthquake odgrywał w wyznaczaniu trendów. Film Davida Batty’ego nie unika niestety – koniecznych, lecz irytujących – uproszczeń. Nie zauważa wszystkich przyczyn przemian, zbyt optymistycznie nakreśla choćby kwestie klasowe, zdawkowo wspomina o płynących z zewnątrz inspiracjach kulturowych, niemal pomija ważne gałęzie sztuki i miejsca współtworzące artystyczne środowisko „swingującego Londynu”. Dokonana selekcja problematyki jest uzasadniona, lecz prowokuje w głowie widza dopowiedzenia, odsyłając choćby do wyśmienitej książki Piotra Szaroty „Londyn 1967” lub klasycznej pozycji Iana MacDonalda „Revolution in the Head”. Mimo że osoba zorientowana w temacie nie dowie się raczej niczego nowego, to w kategorii filmu dokumentalnego o tej tematyce trudno znaleźć dzieło tak przystępne, zwięzłe, wyluzowane i dynamiczne, a jednocześnie zachęcające do dalszych poszukiwań we własnym zakresie.

Ale może w „My Generation” chodzi o coś zgoła innego. Nieprzypadkowo przewodnikiem po Londynie sprzed półwiecza jest sam Michael Caine – ikona stylu i ucieleśnienie zjawiska British cool, wręcz fenomen kulturowy i chodzące dobro narodowe Wielkiej Brytanii; a przy tym rocznikowo przedstawiciel poprzedniego pokolenia zaakceptowany przez urodzonych dekadę później kolegów. Dzięki błyskotliwie wybranym i zmontowanym archiwaliom widzimy, jak aktor przechadza się tętniącymi życiem ulicami, zagląda do restauracji, spaceruje wzdłuż Tamizy. Zabiera nas na „Włoską robotę” pełnym szyku Astonem Martinem DB4 i pociesznym Mini Cooperem S, oprowadza po zatłoczonym butiku Biba na Kensington Church Street, podgląda dzierlatki na Trafalgar Square. Chłoniemy atmosferę tamtych czasów tak intensywnie, że nie wydaje nam się dziwne, gdy kilka chwil później obserwujemy starszego pana wspinającego się ostrożnie po stromych schodach. Dwie rzeczywistości przenikają się w osobie Michaela Caine’a, jedynego bohatera, którego spotykamy twarzą w twarz. Jego rozmówcy bowiem – sama śmietanka, na czele z Paulem McCartneyem, Rogerem Daltreyem, Mary Quant, Marianne Faithfull, Twiggy i Davidem Baileyem – nie pokazują się przed kamerą. Słyszymy ich głosy nagrane w 2017 roku, oglądamy oblicza sprzed pół wieku. O dziwo, ten zabieg zdaje egzamin znakomicie. Aż chce się zakrzyknąć: młodość to stan umysłu!

„My Generation” ani na moment nie przybiera charakteru dydaktycznych wspomnień dziadków i babć. Pragnienia, nadzieje, poszukiwania i ambicje pozostają zawsze żywe, bo dystans, jaki dzieli nas od bohaterów dokumentu, to wcale nie bezlitosne pięćdziesiąt lat. W pewnym sensie inicjatorzy tamtych przemian są wiecznie młodzi, tak jak wiecznie młode są ich szczenięce ideały, jak odświeżająco kreatywne pozostają muzyka, moda i sztuka tamtych dni. Stały się one ikonami, podobnie jak twarze artystów, tych wirujących derwiszów efemerycznej londyńskiej bohemy – twarze dziś już pobrużdżone dłutem nieustępliwego i cierpliwego artysty, Czasu.

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap

My Generation

Tytuł oryginalny: My Generation

Rok: 2017

Gatunek: dokumentalny, historyczny

Kraj produkcji: Wielka Brytania

Reżyser: David Batty

Ocena: 3,5/5