Ludzkie szczenię – recenzja filmu „Mowgli: Legenda dżungli”

Niektóre decyzje producenckie sprawiają, że zastanawiam się, czy osoby za nimi stojące straciły kontakt z rzeczywistością. Jedną z nich jest powstanie kolejnj adaptacjii powieści Rudyarda Kiplinga w niespełna 3 lata po tym, kiedy studio Disneya zrobiło to ze znakomitym efektem kasowym, tworząc przy tym zachwycające efekty specjalne.

Za produkcją Jona Favreau stało olbrzymie studio doświadczone w produkcji blockbusterów, znakomity sztab grafików, olbrzymi budżet oraz przykuwająca ciekawość świeżość – wszak jako pierwszy tworzył on film, w którym większość bohaterów grają zwierzęta stworzone komputerowo na bazie ruchów aktorów. Z jednej strony przemawiało więc za nim nowatorstwo, a z drugiej nostalgia za historią znaną z dzieciństwa. To dużo mocniejsze argumenty niż te, które bronią obrazu Andy’ego Serkisa. Można powiedzieć, że względem dzieła z 2016 roku na papierze atutem “Mowgliego” były wyłącznie nazwiska. Wszak głównym zwierzęcym bohaterom ruchów i głosu użyczyli m.in. Christian Bale, Benedict Cumberbatch, Cate Blanchett i sam reżyser, od czasu występu we “Władcy Pierścieni” uznawany za nieformalnego mistrza sztuki motion capture.

 

Twórcy, nie mając lekkiego zadania, postanowili od pierwszych minut w silny sposób pokazać widzom, że mają do czynienia z czymś więcej niż odtwórczym klonem kasowej produkcji, wypełniając film mrokiem i wiszącą w powietrzu grozą. Dżungla nie jest tu miejscem na wesołe piosenki czy zabawę, a trudnym terenem, gdzie najmniejszy błąd może oznaczać śmierć. Serkis zdecydowanie oddala się od familijnego podejścia znanego z disneyowskiej opowieści, pokazując ją w sposób chłodny i brutalny. Nie można takiemu podejściu odmówić oryginalności, ale obawiam się, że w ten sposób “Mowgli: Legenda dżungli” stał się dziełem dla nikogo, będąc zbyt mrocznym dla dzieci, a wciąż dość infantylnym dla widzów dorosłych.

 

Poza różnicami stylistycznymi istnieją też znaczące rozbieżności fabularne między produkcją Netflixa a “Księgą dżungli”. W filmie z 2018 roku mamy okazję zobaczyć chłopca wychowanego przez wilki, który próbuje odnaleźć swoje miejsce wśród ludzi. Tam obserwuje chociażby myśliwego Johna Lockwooda (Matthew Rhys) mającego niebagatelny wpływ na chłopca i całe jego postrzeganie swojego gatunku. Sceny te podkreślają różnicę w charakterze obydwu dzieł. “Mowgli: Legenda dżungli” jest pozbawioną wesołego nastroju przygody opowieścią o odrzuceniu i bezskutecznym szukaniu swojego miejsca w świecie. Chłopiec nazywany przez wilki “ludzkim szczenięciem” czuje, że nie pasuje ani do swej watahy, ani do mieszkańców wioski. Jego poczucie wyobcowania narasta, a strach przed niebezpieczeństwami czającymi się w sercu dzikiej przyrody potęguje potrzebę przynależności. Serkis chciał wyciągnąć z tej historii gorzką prawdę o życiu i faktycznie udało mu się to lepiej niż Jonowi Favreau.

 

Nie mogę jednak określić “Mowgliego” mianem filmu bardziej wartościowego niż “Księga dżungli” ze stajni Disneya. Chociaż ma o wiele lepszą dramaturgię, pozostaje daleko w tyle w kwestiach wizualnych. A przecież to właśnie one czyniły remake animacji z lat 60. godnym uwagi dziełem, co potwierdza chociażby Oscar za najlepsze efekty specjalne. Kolejną sprawą jest też to, jaka narracja jest właściwsza dla opowieści o gadających zwierzętach. Chociaż jestem w stanie docenić mroczną narrację, uważam, że ta pełna humoru, luzu i wesołych piosenek jest po prostu bardziej adekwatna.

Marcin Grudziąż
Marcin Grudziąż
Mowgli - Plakat

Mowgli: Legenda dżungli

Tytuł oryginalny: „Mowgli: Legend Of The Jungle”

 

Rok: 2018

Gatunek: Przygodowy

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Andy Serkins

 

Występują: Rohan Chand, Andy Serkins, Christian Bale i inni

Dystrybucja: Netflix

Ocena: 2,5/5