Motocykle i testosteron to kombinacja wielokrotnie w kinie powielana, na ogół w celu przywołania stereotypowych skojarzeń i wykreowania czarnych charakterów bez silenia się na przybliżanie kontekstów, których publiczność nie miałaby już w głowie. Jeff Nichols wziął wszystko, czego po filmie zatytułowanym Motocykliści można by się spodziewać i tylko nieznacznie skorygował kurs – wystarczyło, by odświeżyć formułę.
Panorama futurystycznego Los Angeles, gdzie zamiast słońca i plaży widzimy mroczne niebo oraz sięgającą po horyzont metropolię, buchające z dachów płomienie i unoszące się nad nimi pojazdy. Chwilę później zostajemy zabrani do budynku przypominającego techno-piramidę, gdzie w półmroku, wśród papierosowych oparów przeprowadzany jest test decydujący o życiu i śmierci. Tak Ridley Scott przedstawia publiczności świat Blade Runnera, miejsce i realia jednoznacznie nierzeczywiste.
Otwierająca scena Motocyklistów, choć osadzona w przeszłości, a nie w ewentualnej przyszłości, jest podobna – światło i papierosowy dym układają się niemal identycznie, odmieniec próbuje przetrwać we wrogim otoczeniu, a co najważniejsze, gdzie nie spojrzeć, każdy element scenografii i każdy kostium przekonują, że takiego miejsca nie ma. W jego istnienie nie jest wprawdzie aż tak trudno uwierzyć, jak w projekty autorstwa Syda Meada, bo udekorowały je symbole, które doskonale znamy, ale Chicago lat 60. według Nicholsa to alternatywna rzeczywistość, bazująca na zdjęciach Danny’ego Lyona i przez ich pryzmat skonstruowana. Im szybciej to sobie uświadomimy, zamiast z detektywistycznym zapałem tropić ślady realizmu, tym reszta seansu będzie przyjemniejsza.
Początkowa scena to także wprowadzenie do świata męskości podniesionej do dziesiątej potęgi. Przekleństw, używek, spojrzeń spod byka, bilarda i oczywiście motocykli. Austin Butler w roli Benny’ego w każdym kadrze jest w pełni świadom wycelowanego w niego obiektywu – pręży się, napina mięśnie, marszczy czoło, chodzi tak, jakby brał udział w sesji zdjęciowej do „Playgirl”. Uderza od niego ta sama namiętna i łobuzerska energia, co od Brada Pitta w Johnnym Suede, Johnny’ego Deppa w Beksie, a nawet… Vanilli Ice’a w Miłości w rytmie rap. Zanim jednak zatoniemy w morzu testosteronu, reżyser/scenarzysta rzuca koło ratunkowe – przekazuje narrację kobiecie, Jodie Comer brylującej w roli wygadanej, posługującej się niemal melodyjnym akcentem klasy robotniczej północnego-wschodu Stanów Zjednoczonych Kathy.
Comer – znana przede wszystkim z serialu Obsesja Eve – nie tylko okazała się doskonałą przeciwwagą, ale również najbardziej charyzmatyczną postacią filmu, mimo braku cech, które dałoby się zobrazować w widowiskowy sposób. Spuszcza ona w dodatku powietrze z napuszonej, szablonowej męskości, demaskując pobudki Johnny’ego (Tom Hardy), założyciela motocyklowego klubu Vandals, jako człowieka, który po prostu naoglądał się za dużo Dzikiego z Marlonem Brando; wytykając, że kiedy zgraja facetów odrzucających zasady życia w społeczeństwie zbiera się w grupę, w pierwszej kolejności wymyśla własne zasady czy wreszcie sprzeciwiając się zepchnięciu na pozycję dodatku do mężczyzny, związek z którym już na samym początku opisuje słowami: „To nie może być miłość, to musi być po prostu głupota”.
Nichols nie dał się jednak ponieść w kierunku drugiej skrajności i nie próbował ośmieszyć mężczyzn, dla których kamizelka z „kolorem” i motocykl to święte relikwie. Nie dopuścił po prostu do przesadnego romantyzowania przynależności do klubu i wynikającej z niego braterskiej przyjaźni, które utrwaliły się w popkulturze nie tylko za sprawą wspomnianego Dzikiego, ale też The Loveless, Aniołów Piekieł, Dzikich aniołów czy filmów klasy B pokroju Zimnego jak głaz z Brianem Bosworthem oraz całego nurtu bikersploitation, szczególnie płodnego w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia. Najbliżej mu do serialu Synowie anarchii, gdzie cała ta subkulturowa otoczka została potraktowana jak pretekst do opowiedzenia historii o przyjaźni, rodzinie i tak wiernym oddaniu idei, że nikt nie zauważył, kiedy wspólne pikniki z kumplami zaczęły przeradzać się w działalność przestępczą.
Niezaprzeczalnie najmocniejsze sceny Motocyklistów, najczęściej odtwarzane w pamięci po zakończeniu seansu, to właśnie te, gdzie męskość w jej najtwardszym, najbardziej prymitywnym wydaniu bierze górę. Kiedy Johnny uciera nosa młodzikowi chętnemu do wstąpienia do klubu, ale niezdającemu egzaminu z lojalności, a zwłaszcza, gdy cała ekipa dokonuje zemsty na niewielkim pubie za pobicie Benny’ego (nic dziwnego, że akurat ta scena niemal w całości trafiła do zwiastuna – choćby hamować się z całych sił, nie da się oprzeć wzbudzanemu przez nią poczuciu satysfakcji), trudno oderwać oczy od ekranu, ale każda kropla krwi zostaje przelana za coś. Przemoc nie ma być widowiskiem, zawsze wydaje się ostatecznością.
Taki efekt udało się osiągnąć dlatego, bo niemalże miłosny trójkąt Johnny’ego, Benny’ego i Kathy, a także relacje w gronie założycieli klubu, skonfliktowanych z dołączającą do niego bez żadnej kontroli młodzieżom, mają znaczenie. W targające nimi uczucia nie trzeba uwierzyć na słowo zapisane w scenariuszu, można zobaczyć je na własne oczy. Jedni są w tym bardziej przekonujący, drudzy mniej (napięcie pomiędzy Comer a Hardym jest bez porównania intensywniejsze niż w ich relacjach z nieco dwuwymiarowym Butlerem, świetni są też Michael Shannon czy Norman Reedus), ale w przeciwieństwie do wielu innych filmów o podobnej tematyce, można znaleźć tutaj więcej niż ryk silników, rozbite butelki i groźne miny. W fabułę, choć prostą i pozbawioną zwrotów akcji, wpisano wysoką stawkę, o jaką toczą się zmagania głównych bohaterów, a w rezultacie ich losy nie są obojętne.
Nichols dołożył przy tym starań, by wniknąć w kulturę wczesnych klubów motocyklowych. Pikniki, bójki pomiędzy ekipami zakończone wspólnym piciem piwa i brataniem się, uroczyste pogrzeby – to wszystko tutaj jest, nawet jeżeli nieco zbyt powierzchownie zobrazowane. Spłycenie bardziej daje się we znaki przy zarysowywaniu motywacji drugoplanowych postaci, co jest tym większym zawodem, że drzemie w nich spory potencjał. Nie małżeńskie problemy Benny’ego i Kathy czy narastające zmęczenie Johnny’ego w związku ze zmianami zachodzącymi w klubie, a scena, w której Zipco (Shannon) opowiada anegdotę o tym, jak nie został przyjęty w szeregi armii, bo choć zgłosił się na ochotnika, przylgnęła do niego łatka dziwoląga, przytłacza z największym ciężarem. Najpierw zabawna, chwilę później niepostrzeżenie zmienia ton na dramatyczny, w kilku słowach przypomina, że na margines społeczeństwa nie każdy trafia z własnej woli. Ten krótki monolog skuteczniej uczłowiecza dziką bandę kierujących się żywiołem wolnych duchów niż zeszklone oczy czy posiniaczone twarze. Szkoda, że podobnych momentów jest niewiele.
Na niekorzyść reżysera należały zapisać również sposób, w jaki obchodzi się z muzyką. Dobrał znakomite utwory – można usłyszeć między innymi Count Five, The Animals, The Shangri-Las, Magic Sama, Bo Diddleya, Muddy’ego Watersa, Cream, The Sonics czy The Stooges – ale autorskiej ścieżki dźwiękowej właściwie nie ma. Wpadł w pułapkę zapoczątkowanej przez Strażników Galaktyki mody na konstruowanie tła muzycznego na bazie składanek, nad czym James Gunn potrafił zapanować i zachować powściągliwość, ale wielu innych (tyczy się to przede wszystkim filmów superbohaterskich) zdaje się opłacać licencje za wykorzystanie przebojów różnych dekad tylko po to, by filmiki z ich użyciem zrobiły dodatkową, darmową promocję na TikToku i Instagramie. Z nastrojem scen i emocjami bohaterów oraz bohaterek często niewiele mają wspólnego. Nichols nie posunął się aż tak daleko, zachował konsekwentność przynajmniej w wierności realiom epoki, ale natężenie wpadających w ucho melodii jest zdecydowanie zbyt duże. Niemal w każdej scenie jakaś zostaje wykorzystana, a nawet zdarza się, że fragment jednej umieszczony zostaje na początku, drugiej na końcu. Zamiast koncentrować uwagę i potęgować atmosferę, niekiedy wybijają z niej jak hałas dzwonka z niewyciszonego telefonu kogoś, kto właśnie nerwowo krząta się w kinowej sali.
Nie doczekaliśmy nigdy wspólnego filmu Marlona Brando i Jamesa Deana – pozaekranowych przyjaciół, których szansę na współpracę przerwała przedwczesna śmierć drugiego z nich – ale Motocykliści sprawiają wrażenie fantazji na temat tego, jak mogłoby wyglądać spotkanie Johnny’ego z Dzikiego z Jimem z Buntownika bez powodu. Być może dwie tak bardzo charyzmatyczne postacie podkradałyby sobie nieco blasku, zamiast go pomnażać, ale niewątpliwie skrzyłoby w każdym, nawet najbardziej błahym dialogu i również tutaj nie brakuje iskier. A że powstają po starciu nieszczególnie oryginalnych wątków w historii, której zakończenie łatwo przewidzieć? Ta przejażdżka bez celu jest nazbyt przyjemna, by się tym przejmować.
Motocykliści
Tytuł oryginalny: The Bikeriders
Rok: 2023
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Jeff Nichols
Występują: Jodie Comer, Tom Hardy, Austin Butler, Michael Shannon i inni
Dystrybucja: UIP
Ocena: 3,5/5