Z szerokiej panoramy dawnego i współczesnego kina prezentowanej w tym roku w ramach British Film Festival wyróżniły się dwa filmy, w których szczególny nacisk położony został na zagadnienie pracy: mający swoją polską premierę na festiwalu On Falling (2024) w reżyserii Laury Carreiry oraz ciesząca się kultowym statusem Moja piękna pralnia (1985) Stephena Frearsa. Choć oba można zaliczyć do szeroko rozumianego nurtu kina realizmu społecznego, różnią się one od siebie diametralnie. On Falling stawia na surowość, zaś film Frearsa utrzymany jest w konwencji groteskowej czy wręcz baśniowej (podkreślanej przez tajemniczą i ciekawie wykorzystującą „pralniane” odgłosy muzykę Stanleya Myersa i młodego Hansa Zimmera).
Tytułowa pralnia to biznesowy projekt Omara (Gordon Warnecke), zdolnego chłopaka z pakistańskiej rodziny. Chcąc zaimponować swoim zamożnym krewnym, postanawia wcielić w życie plan przekształcenia podupadającej pralni w nowoczesny, lśniący czystością przybytek luksusu. Pomaga mu w tym Johnny (Daniel Day-Lewis), kolega z czasów szkolnych, obecnie herszt bandy chuliganów specjalizującej się w rasistowskich zaczepkach (nierzadko prowadzących do rękoczynów), ale nade wszystko kochanek Omara. Kolejne przejawy łączącego ich gorącego, ale i trudnego uczucia przedstawiono w sposób niezwykle sprawny, a na chemię duetu Warnecke-Day-Lewis znakomicie się patrzy, nie mając wątpliwości, że jest w tej miłości szansa na złagodzenie wszelkich animozji. Szczególnie ciekawie pokazano w filmie społeczność imigrantów pakistańskich – przede wszystkim organizujących wystawne przyjęcia dorobkiewiczów, w których łaski próbuje wkupić się główny bohater ludzi o ukazanych ze świetnym satyrycznym zmysłem obyczajach stanowiących mieszankę nieudolnie naśladowanych wzorców angielskich wyższych sfer i rodzimych tradycji (vide scena z małżonką jednego z bohaterów rzucającą klątwy na jego kochankę). Po drugiej stronie stoi najbardziej chyba intrygująca, choć drugoplanowa postać filmu – ojciec Omara, Hussein (Roshan Seth) – figura środkowoazjatyckiego intelektualisty rodem z filmów Satyajita Raya, dla którego opuszczenie rodzinnego kraju miało być ucieczką przed narastającymi religijnymi konfliktami, a przyniosło głębokie rozczarowanie światem nietolerancji i trwałością klasowych podziałów. Doświadczenie to przemieniło jeden z najświatlejszych umysłów młodego pakistańskiego państwa w wegetującego w ciasnym londyńskim pokoiku starca. Z tej pozycji przygląda się ze zgrozą, jak jego krewni angażują się w szemrane interesy, wymierzone nierzadko przeciw własnej społeczności, a dawni uczniowie uczestniczą w neofaszystowskich marszach. Omar ucieka w świat ambitnych biznesowych planów właśnie przed tym błędnym kołem marazmu i zniechęcenia, choć w ten sposób odrzuca także kluczową dla pragnącego wysłać go do college’u ojca wartość edukacji na rzecz gonitwy za bogactwem (choć czy jego celem nie jest bardziej przygotowanie odpowiedniego gruntu dla swojego zakazanego uczucia?).
Wielką zaletą filmu Frearsa jest specyficzne, przepełnione dowcipną nieraz melancholią spojrzenie na świat angielskich przedmieść lat 80. – Johnny i jego dziwaczni towarzysze przywodzą raczej na myśl postacie z Amarcord Felliniego niż choćby przepełnionego totalnym nihilizmem głównego bohatera innego filmu z lat 80. pokazywanego na BFF – zapomnianego arcydzieła Alana Clarke’a Made in Britain (1982) – granego przez Tima Rotha zatwardziałego skinheada Trevora, dla którego największą rozrywkę stanowi rzucanie cegłami w domy Pakistańczyków i rozbijanie się kradzionymi samochodami. Dzięki temu przecież jednak świat Mojej pięknej pralni nabiera fascynującego kolorytu, a film unika sztampowości – odmalowuje rzeczywistość, w której skomplikowane społeczne problemy świetnie uzupełniają się z bogatą panoramą przedmiejskiej społeczności, dla której pralnia staje się miejscem wytchnienia i możliwej integracji. Ten potencjał zabijają jednak klasowo-etniczne konflikty i nieposkromiona chciwość przeradzające się w licznie rozsiane po tym filmie fajerwerki bezsensownej przemocy. Przyszłość tej imponującej i groteskowej w swej wizjonerskości inwestycji staje pod znakiem zapytania, podobnie jak wizja pracy jako siły zdolnej przełamać wiążącą wybitne jednostki hierarchię i zaprowadzić dobrobyt w podzielonym świecie. Ta południowolondyńska Ziemia obiecana (a po trosze i Lalka) kończy się jednak promykiem nadziei w postaci erotycznych zabaw pary głównych bohaterów – chwili czułości i intymności, która może w obliczu fiaska utopijnych wizji okazać się ostatnią deską ratunku.
„W nowej kulturze biznesu narodowość nie gra roli” – mówi jeden z bohaterów Mojej pięknej pralni, wprowadzający swojego bratanka do świata kombinatorstwa żerującego na lukach thatcherowskiego systemu wujek Nasser (Saeed Jaffrey), wyrzucając z należącego do niego pustostanu niechcianego lokatora. To zdanie zaskakująco dobrze pasuje do filmu On Falling, czyli zrealizowanego z dokumentalną niemal precyzją zbioru scen z życia Aurory (Joana Santos) – portugalskiej imigrantki pracującej w wielkiej hali magazynowej na obrzeżach miasta w Szkocji. Jej współpracownicy to przedstawiciele rozmaitych narodów, ale próżno szukać jakichkolwiek napięć między nimi – wszyscy, niezależnie od pochodzenia, czują się obco we współczesnym świecie, w którym procesy społeczne wymknęły się spod czyjejkolwiek kontroli. Na pozór w kontaktach między bohaterami przeważa raczej dość uprzejmy ton, jest on jednak podszyty wszechobecnym zobojętnieniem: w tej sytuacji nawet samobójstwo jednego z pracowników jest tylko przelotnym tematem podjętym podczas przerwy obiadowej. Czyżby taka więc miała być ta „nowa kultura biznesu”?
On Falling zachwyca jako wspaniała analiza jałowości codziennego życia we współczesnym (zachodnim) świecie – kompulsywnego sięgania po telefon, wypełnionego pustymi uprzejmościami small talku, a nade wszystko dojmującego poczucia niezręczności każdego, najdrobniejszego nawet zachowania czy ruchu. Konstrukcja filmu świetnie odpowiada tej przerażającej monotonii – kolejne wydarzenia wydające się szansą na zmianę sytuacji Aurory ulatniają się w gęstej materii beznamiętnie wykonywanej pracy „odpikiwania” niezliczonych produktów w ciasnych magazynowych alejkach (choć z drugiej strony można te ułamki międzyludzkiej życzliwości traktować także jako ostatnie oznaki sensowności życia, przebłyski czułości w świecie beznadziei). Nie sposób nie wspomnieć o wspaniałej kreacji Joany Santos, która niezwykle subtelnie odmalowuje postać dręczoną powoli, acz nieustannie narastającym bólem i pod maską zobojętnienia zdającą się skrywać szaleńczą gonitwę myśli i pesymistycznych represji, w głębi duszy świetnie chyba rozumiejącą beznadziejność swojego położenia, ale przy tym paranoicznie do niej przywiązaną. On Falling świetnie rozgrywa aspekt fizycznej strony wyniszczającej pracy, to film wybitnie sensualny – pośród wszechobecnego zmęczenia nie ma już nawet siły na czynienie ironicznych uwag, a jedynie bolesny w swej bezpośredniości realizm. Oto prawdziwie współczesne kino realizmu społecznego (nie od rzeczy będzie dodać, że wykonawczym producentem filmu jest Ken Loach) – wychodzące poza brytyjski kontekst i opisujące zbiorowe doświadczenie współczesności: przemęczenie, stres, samotność, alienację i najszerzej rozumiany brak satysfakcji (nie tylko z wykonywanej pracy, ale i po prostu życia). Egzystencjalny dramat zawarty jest w słowach „doing the usual” – odpowiedzi na grzecznościowe pytania kryjącej w sobie straszliwą pustkę i brak kontroli nad własnym życiem. Trudno uniknąć skojarzeń z ostatnim filmem Radu Jude, Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata [NASZA ANALIZA], i faktycznie sporo tu scen utrzymanych w podobnym tempie, ale zamysł On Falling jest dużo prostszy – to pozbawiona erudycyjnych fikołków i formalnych zabaw biografia współczesnego everymana (everywoman?) w pułapce monotonnego życia, które przez swoją znośność staje się paradoksalnie niemożliwe do zniesienia. Czy coś zostaje więc ludzkości przemienionej w małe – ale w głębi targane przecież wielkimi uczuciami – trybiki podtrzymujące ruch konsumpcjonistycznej machiny (nagroda za jej doglądanie będzie z pewnością równie komiczna, co przyznany Aurorze jako „pracownicy tygodnia” czekoladowy baton)? Tryumf uczucia jest w tym przypadku niemożliwy, na co dobitnie wskazują karykaturalnie duże zabawki erotyczne przerzucane w magazynie przez główną bohaterką oraz ogólny paraliż emocjonalny w międzyludzkich relacjach. I w tym przypadku warto przyjrzeć się ostatniej scenie – oto w magazynie następuje awaria prądu i anektująca wszystkie dziedziny życia praca ustaje, magazynierzy rozpoczynają beztroską, dziecięcą zabawę, a w tle rozbrzmiewa irlandzka piosenka ludowa w wykonaniu zespołu Lankum o znaczącym tytule What Will We Do When We Have No Money? W tej jednej scenie ów kameralny film rozszerza swoją perspektywę na niemal całą historię cywilizacji, zadając pytanie o sens istnienia pracy i czasu wolnego. Wiadomo wszak, że już za chwilę wszyscy ci w gruncie rzeczy nieznani sobie ludzie powrócą do kieratu monotonnego przerzucania paczek – przez tę krótką chwilę są jednak naprawdę (w jakiś niejasny, pierwotny sposób) szczęśliwi. Może właśnie to nieuchwytne, krótkotrwałe szczęście powstrzymuje jeszcze człowieka przed kompletnym zatraceniem w swej jałowej egzystencji?