Trudna polityczna i geograficzna sytuacja Hongkongu - wyspiarskiego miasta-państwa odciętego przejściami (para)granicznymi od Chin kontynentalnych - zaowocowała wielkim rozwojem tamtejszej kultury, zwłaszcza filmowej. Jednocześnie panujący tam neoliberalny kapitalizm połączony z poczuciem politycznego zewnętrznego zagrożenia nieodzownie prowadzi do silnego tradycjonalizmu; podobny mechanizm obserwujemy wszak chociażby wśród polonii w Chicago. I to właśnie o tym konserwatyzmie dużej części hongkońskiego społeczeństwa opowiada „Mój książę Edward”, prawdopodobnie najlepsza komedia (anty)romantyczna tej edycji festiwalu Pięć Smaków.
Droga Norris Wong do pełnometrażowego debiutu trwała niemal dekadę w trakcie, której m.in. zmieniła imię na amerykańskie (początkowo podpisywała się Wong Yee Lam). Rozpoczęła, jak wielu młodych filmowców, od krótkich metraży, z czego największym sukcesem okazał się Fall z 2013 roku. Następnie zajmowała się pisaniem scenariuszy, czy to w telewizji (telenowela Margaret & David: Green Bean) czy w kinie. W 2016 roku po raz pierwszy miała okazję dołożyć swoją cegiełkę do wspaniałego debiutu Tracy Choi pt. Sisterhood (Gwat mooi), co ciekawe realizowanego w innym chińskim autonomicznym mieście – Makau. Brała tam udział przy tworzeniu scenariusza u boku doświadczonej Au Kin-Yee, trzykrotnej zwyciężczyni nagrody Golden Horse za scenariusz oryginalny, a także współtwórczyni skryptu do Rzutu na matę Johnniego To – najlepszego, według naszego eksperckiego gridu, filmu zeszłorocznej edycji Festiwalu Filmowego Pięć Smaków.
Czerpiąc z doświadczeń Sisterhood, Wong też postanowiła opowiedzieć w swoim debiucie o kulturowych przemianach i relacjach z kontynentem tworząc kino przystępne widzowi, posiadające wręcz komercyjny potencjał. Żeby znaleźć pomysł, młoda twórczyni nie musiała szukać daleko, wystarczyło wyjrzeć przez okno rodzinnego mieszkania na dumnie prężące się centrum handlowe Golden Plaza, świątynię ślubnego kapitalizmu. Później wystarczyło dodać do tego polaryzację obyczajową Hongkończyków, wyśmiewaną już w kinie chociażby przez Fruit Chana (Trzech mężów), a także ich patriarchalny system społeczny. Wśród wielu obywateli tego ethne wciąż pokutuje kult dziewictwa, moralny sprzeciw wobec rozwodów (a zwłaszcza rozwódek) czy przekonanie o tym, że kobieta musi być zamężna, by być spełnioną.
W takim właśnie świecie została wychowana Fong (gwiazda tamtejszego kina akcji Stephy Tang, z myślą o której została napisana ta rola), około trzydziestoletnia pracownica salonu sukien ślubnych. Od ośmiu lat żyje ona w związku z tytułowym Edwardem, fotografem ślubnym z zawodu, nałogowym graczem i obleśnym człowiekiem z wyboru, a leniem i maminsynkiem z wychowania. Fong w tym związku trochę trwa z przyzwyczajenia, trochę przez to, że średnio stać ją na własne cztery kąty w przeludnionym mieście z niebotycznymi czynszami, nawet jeśli teraz gnieżdżą się w ciasnej kawalerce nad miejscem pracy. To niezbyt komfortowe status quo zostaje zachwiane, gdy pewnego dnia Edward (wypełniając wolę matki) oświadcza się bohaterce, dodatkowo informując ją o wspaniałym prezencie ślubnym – akcie własności klitki nad galerią handlową, notabene znajdującej się w dzielnicy nazywanej Książe Edward, i tu wychodzi na wierzch dwuznaczność tytułu filmu.
Karmiona propagandą podległości kobiet wobec instytucji małżeństwa, przyzwyczajona i przywiązana emocjonalnie do Edwarda, a nade wszystko niewydolna ekonomicznie Fong w sumie pewnie by i się podporządkowała biegowi zdarzeń uruchomionemu wolą przyszłej teściowej. Może by i przeszła do porządku dziennego nad tym, że jej zdanie nie ma znaczenia, całą organizację imprezy zagarnął dla siebie ktoś inny, a narzeczony nawet nie czuje się zobowiązany z nią rozmawiać – po prostu przekazuje decyzje wyższej instancji. Może i by odpuściła, przeczekała, wzięła ten cały ślub i dalej sobie żyła bez większych zmian. Może i by tak zrobiła. Jest tylko jeden drobny problem. Fong od dziesięciu lat jest … mężatką.
Gdy przed dekadą uwalniała się spod jarzma zaborczych rodziców, musiała jakoś zdobyć pieniądze na dorzucenie się nowym współlokatorkom do czynszu (wspomniałem już o chorych cenach najmów, warto dodać, że nigdzie na świecie nie są one wyższe). Jako że prostytucja średnio się jej uśmiechała, za namową znajomej skorzystała z usług pewnego biura, notabene również znajdującego się w centrum Golden Plaza. Wzięła tam fikcyjny ślub z pragnącym zdobyć hongkońskie obywatelstwo kontynentalnym Chińczykiem Yangiem, skasowała za to trochę gotówki, a następnie o wszystkim zapomniała na dekadę. Zatem teraz, skoro jest ślub, musi być i rozwód, by móc wziąć następny ślub. To jednak rodzi pewne problemy, po pierwsze, jak nakłonić wciąż czekającego na prawo pobytu Yanga do rezygnacji z tych starań? A po drugie, jak ukryć stan cywilny w ślubnych dokumentach (no bo co ludzie powiedzą)?
Wong w Moim księciu Edwardzie teoretycznie ustawia pionki na planszy w układzie typowym dla gatunku. Mamy więc Protagonistkę, która jest w nieszczęśliwym związku z Czarnym Charakterem, lecz w skutek Zbiegu Okoliczności w jej życiu pojawia się Błyskotliwy Amant. Jednak podobnie jak istnieją antykryminały, czyli kryminały skupione na wszystkim poza zagadką i śledztwem, czego przykładem jest chociażby pokazywany w konkursie Nowe Kino Azji Ząb mądrości (bardzo polecamy), tak Mój książę Edward stanowi antyromcom, opowieść bazującą na założeniach gatunku, ale zainteresowaną nie tym, czym wedle tego gatunku powinna się zajmować. Produkcja ta, chociaż z niejasnych przyczyn wykluczona z sekcji Hongkong dziś, to opowiada właśnie w pierwszej kolejności o tym mieście. A nawet nie o samym mieście, ale o jego relacjach z kontynentem, wzajemnych mitach, uprzedzeniach, ale też społecznych i ekonomicznych różnicach.
Zasadniczo z łatwością jestem sobie w stanie wyobrazić oskarżenie Norris Wong o szerzenie pekińskiej propagandy poprzez swoje kino rozrywkowe. Mieszkańcy Chińskiej Republiki Ludowej są tu zaradniejsi, bardziej otwarci i tolerancyjni, a nawet lepiej rozumiejący idę wolności od ich pobratymców z drugiego brzegu delty Rzeki Perłowej. To oczywiście tylko pozory. Wizyta w kontynentalnym Fuzhou pokazuje biedę i szarość tego miasta (znalazł się nawet obowiązkowy komentarz pokazujący okropność polityki jednego dziecka). Pragnienie wolności i emigracji do USA bardziej niż realną aspiracją jest przecież po prostu uniwersalną fantazją wszystkich karmionych amerykańskim snem dzieci (a w ciągu ostatniej połowy stulecia prawie w każdym kraju świata poprzez popkulturę dostaje się sowitą dawkę gwieździstej propagandy). A światłe i liberalne przemyślenia upadają, gdy wkrada się w nie proza życia.
Mimo tych wszystkich wieloznaczności treściowych trudno uznać Mojego księcia Edwarda za produkcję w pełni spełnioną, za co winę ponosi głównie małe doświadczenie realizatorów. Zachowania i charaktery niemal wszystkich istotnych postaci potrafią doprowadzić do szewskiej pasji, a zdjęcia debiutującej w pełnym metrażu Pong Ho Wai, stałej współpracowniczki Wong, są niezbyt ciekawe, często wtórne i źle oświetlone. Film początkowo montował inny młody wilk, Peter Chung, jednak jego 110-minutowa wersja poszła do kosza, a na ratunek przybył sam William Chang, stały współpracownik Wong Kar-Waia i wyciął ponad 20 minut materiału, dynamizując całość.
Film Wong jest o tyle ważny, że podkreśla ciemne strony egzystencji w Pachnącym Porcie, seksizm, patriarchalizm, przeludnienie, wyzyskujący młode pokolenie system ekonomiczny, ignorancję na sprawy nawet najbliższych sąsiadów. Stanowi to pewien powiew świeżego podejścia po wręcz hagiograficznych dla hongkońskiego społeczeństwa tytułach takich jak, wybitne swoją drogą, Suk Suk (NASZA RECENZJA). Jednocześnie nie można twórcom odmówić miłości do tego miasta, mimo nieukrywania systemowych przywar jest ono pokazywane jako bardzo urokliwe, pełne dobrych i pomocnych ludzi i stanowiące dla mieszkańców kontynentu Nowe Jeruzalem, nawet jeśli tylko takie tranzytowe.
Mój książę Edward
Tytuł oryginalny: „My Prince Edward”
Rok: 2019
Gatunek: komedia romantyczna, kino społeczne
Kraj produkcji: Hongkong
Reżyseria: Norris Wong
Występują: Stephy Tang, Pak Hon Chu, Hee Ching Paw i inni
Ocena: 3,5/5