Żałoba to dziwny zwierz — recenzja filmu „Minghun”

Jan P. Matuszyński zachwycił Polskę debiutancką Ostatnią rodziną, następnie zabrał na lekcję muzealną w Żeby nie było śladów, teraz zaś kontynuuje rozważania wokół śmierci i żałoby w Minghunie. Chociaż autor pozostaje wierny swoim uniwersalnym i umiłowanym tematom, a zdjęcia oraz scenografie na czele z mieszkaniami oddającymi stan psychiczny bohaterów wciąż zachwycają, coraz mocniej na usta ciśnie się pytanie: Quo vadis, artifex?

Czy może być coś bardziej przerażającego i rozwijającego psychicznie, pchającego nas w odmęty depresyjnego i żałobnego rozpadu, niż śmierć jedynego dziecka? Szczerze mówiąc –  jako bezdzietny człowiek, nie mam pojęcia, chociaż zakładam, że pewnie nie, tak mnie przynajmniej nauczyła (pop)kultura. Właśnie z perspektywą tej sytuacji musi zmierzyć się Jurek (Marcin Dorociński), wyrwany nocnym telefonem ze swojego noworocznego snu po dawce mieszanki alkoholu i diazepamu. 

Zawsze ubrany niczym w reklamie Vistuli wykładowca akademicki w średnim wieku już dwunasty rok nie mógł udźwignąć utraty miłości życia, gdy otrzymuje kolejny cios – prowadzony przez jego córkę samochód kończy podróż w objęciach przydrożnego drzewa.   Teraz wspólnie z nielubianym ze wzajemnością tradycjonalistycznym i zamożnym hongkońskim teściem Benem (Daxing Zhang, ostatnia względnie istotna rola w kampowym politycznym thrillerze erotycznym Fatalna namiętność Jona Avneta z Richardem Gere’em w roli głównej) będą musieli przetrwać czas otchłani i bezsilności i wyprawić ostatnią potomkinię na tamten świat. W momencie zmierzenia się z ostatecznym proste i wyuczone reakcje stają się upragnioną oazą, Ben szybko więc naciska na przeprowadzenie tytułowego rytuału, datowanej na drugi wiek przed naszą erą i wciąż żywej w Państwie Środka tradycji „małżeństwa duchów” (dosłowne tłumaczenie), czyli podwójnego pogrzebu niezamężnych denatów połączonego z symboliczną ceremonią zaślubin. Tradycja minghun od lat jest niezwykle kontrowersyjna, w Chinach co rusz wybuchają w związku z nią głośne skandale związane z kradzieżą zwłok czy nawet morderstwami na zlecenie (możecie o tym skrótowo przeczytać po angielsku TUTAJ lub posłuchać w większych szczegółach TU); komediowo zaś opowiadał o tym bardzo udany i nagradzany film Cheng Wei-Hao Czy poślubisz moje zwłoki? (dostępny na Netflix). Warto wspomnieć, że w samej Chińskiej Republice Ludowej ten obyczaj jest zakazany prawnie ze względu na wspominane prowokowanie potencjalnie kryminalnych działań, a aktualnie pamiętany głównie wśród europejskich emigrantów z Azji i ich potomków.

Mimo tylko trzech filmów pełnometrażowych wyreżyserowanych przez Jana P. Matuszyńskiego, wyraźnie możemy już określić jego upodobania i styl reżyserski, który w pełni wybrzmiewa także w Minghunie. Z jednej strony jest opowiadanie wewnętrznego stanu postaci poprzez przygotowaną z pietyzmem scenografię, przed- i poimprezowe mieszkanie częściowo sprzątane, a częściowo zarastające pleśnią zapomnianych jednorazowych kubków w wybitnej pracy Joanny Kaczyńskiej. Albo zdjęcia Kacpra Fertacza, który swoją pracę głęboko osadza w chińskim kinie trzech ostatnich dekad, od Wong Kar-Waia przez późne dzieła szóstej generacji na czele z Żegnaj mój synu Wang Xiaoshuaia po pokolenie współczesne, zwłaszcza zdaje się filmy Chung Mong-Honga (A Sun, The Falls). Matuszyński nie odpuszcza także oczywiście tematu śmierci, najpierw tej mitologicznie przepowiedzianej w Ostatniej rodzinie, następnie politycznie skazanej i uciszonej w Żeby nie było śladów, a teraz tej pozornie łatwiejszej do pojęcia w wolnej Rzeczypospolitej, nawet jeśli chwilami wypowiedzianej przez niemniejsze fatum. Kino Matuszyńskiego ma jednak też inne cechy, takie jak subtelność i niejednoznaczność dywanowego bombardowania oraz przedziwną fuzję wynikającego z tego humoru z morderczą powagą. Shake ten wzbudzał, nie do końca uzasadnione, kontrowersje już w Ostatniej rodzinie, gdzie znajomi tudzież apologeci Tomasza Beksińskiego nie potrafili odróżnić historycznego dokumentu od artystycznej, przepełnionej symboliką fikcji, lecz w przypadku Minghuna uderza podwójnie, gdyż określenie konwencji całości staje się tu heraklesową pracą.

W omawianej produkcji ciężar tematu żałoby i utraty zostaje skonfrontowany z kuriozalnością, której trudno nie brać za zamierzony humor absurdu. Mamy tu nie tylko swoiste cadaver ex machina, ale także między innymi trójmiejską handlarkę ludźmi (z usługą morderstwa wliczoną w cenę) działającą w klubie karaoke rodem z dzieł Xiaogang Gu czy Zhang Lu, przepowiednie przy blasku fajerwerków, kościelny pogrzeb osoby nieochrzczonej czy niedopowiedzenia prowadzące do kabaretowych zwrotów akcji. Wstrząsające niczym ruchy tektoniczne zmiany nastroju możemy w Minghunie identyfikować na kilka sposobów. Z wiarą w twórców dopisać im można pragnienie metakomentarza wobec inherentnego (nomen omen) bezsensu żałoby i wymyślanych mniej lub bardziej naprędce obyczajów, których absurd akceptowany jest tylko dzięki wierze w boską moc odrzucenia jednocześnie odpowiedzialności oraz samotności. Widz nastawiony bardziej ironicznie i krytycznie wobec autorów mógłby zaś dopatrywać się w tym dziele pokracznej fuzji napędzanego prostym milczącym spoglądaniem w dal dobrych aktorów szantażu emocjonalnego z pragnieniem pozowania na światowy festiwalowy przebój oraz żerującym orientalizmie tudzież pozytywnych skojarzeniach krytyki mogącej dodać owemu głębi znaczeń. Mnie najbliżej do prywatnej teorii spojrzenia na Minghun jak na oniryczne senne majaki pogrążonego w depresji oraz nietrzeźwego mężczyzny przerażonego wizjami wywołanymi przez niejednoznaczną nocną rozmowę z córką.

Każdy z Was w Minghunie może znaleźć inną interpretację, która do niego przemawia, ten film jest wszak równie dziwnym zwierzem jak omawiana przez niego żałoba i zapewne wymyka się prostemu ometkowaniu. Seans trzeciej fabuły Matuszyńskiego kojarzy mi się najbardziej z WROOKLYN ZOO Skoniecznego. Gdy wrocławski twórca udawał, że jest głosem buntu, jednocześnie na payrollu Davida Zaslava tworząc swój finansowo bezpieczny absurd (już ogłoszono jego nowy, anglojęzyczny serial, bez zwracania uwagi na widzowską i krytyczną porażkę tego bardzo ciekawego filmu), Matuszyński ponownie kreuje swoją pracę na oscarowe i wyciszone arcydzieło, lecz fale kampowej zabawy podmywają całość, rozmiękczając ją niczym dom z bibuły. A przy tym wszystkim przyporządkowanie obu filmów do kategorii sukcesów lub porażek bynajmniej nie może być jednoznaczne, nawet jeśli jednoznacznie i wspólnie symbolizują sobą kondycję i klęskę współczesnego polskiego kina.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Minghun

Rok: 2024

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria: Jan P. Matuszyński

Występują: Marcin Dorociński, Daxing Zhang, Natalia Bui i inni

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 2,5/5

2,5/5