Po ciemnej stronie człowieka – recenzja serialu „Mindhunter”

Alosza Karamazow w powieści Dostojewskiego stwierdził, że bywają chwile, kiedy ludzie kochają zbrodnie. Nieopierzony zakonnik nie wiedział jeszcze, że to raczej dobro jest tylko od czasu do czasu miłowaną wartością, o czym dobitnie świadczy najnowszy serial Netflixa "Mindhunter".

Temat seryjnych morderców był wielokrotnie wałkowany przez wszelkiej maści twórców. Czasami próby ukazania zwichrowanej psychiki przestępcy okazywały się szalenie interesujące, a niekiedy nie służyły niczemu innemu, jak tylko łatwemu skokowi na kasę. Sprzedaż historii o złu wciąż się bowiem opłaca. Półki w księgarniach uginają się pod ciężarem seryjnie produkowanych kryminałów. O serialach czy filmach nie ma co nawet wspominać, skoro palców rąk nie wystarczy do zliczenia kanałów telewizyjnych, które w swoich ramówkach mają tylko tego typu produkcje.

Z pozoru „Mindhunter” nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, żyjący w latach ’70 młody agent FBI Holden Ford (Jonathan Groff) nie jest do końca usatysfakcjonowany obowiązującym paradygmatem kryminalistyki, a zwłaszcza sposobem, w jaki służby podchodzą do najgroźniejszych przestępców, dlatego też stara się na różne sposoby zgłębić wiedzę na ten temat. Udaje się na uniwersytet studiować psychologię, a następnie próbuje wprowadzić nowe metody nauczania do Quantico. W końcu zostaje dokooptowany do agenta Billa Tencha (Holt McCallany). Mężczyźni zaczynają razem jeździć po USA, by krzewić wiedzę wśród gorzej wykształconych policjantów. Przy okazji pomagają w rozwiązywaniu spraw.

Nie da się ukryć, że początek serialu może być dla widzów ciężkostrawny. Nie dość, że wejście Forda na nową drogę zostaje pokazane w żałosny sposób (konia z rzędem temu, kto po rozmowie z obcą kobietą na temat Durkheima byłby w stanie wywrócić swoje życie do góry nogami), to jeszcze jego konflikt z przełożonymi oraz partnerem zostaje zaprezentowany boleśnie stereotypowo. Zderzenie idealisty z ciemnotą było już wielokrotnie znacznie lepiej obrazowane. Oczywistym jest, że twórcy stoją po stronie bohatera, lecz nie są w stanie w bardziej angażujący sposób przedstawić jego „donkiszoterii” w starciu z anachronicznymi przekonaniami.

Jednak kiedy Ford może nareszcie realizować swój projekt, rozpoczyna się spektakl wciągający bez reszty swoim mrokiem oraz balansowaniem na granicy normalności i szaleństwa. Kolejne rozmowy z mordercami stają się upiornymi seansami, podczas których nigdy nie wiadomo, co ujrzy światło dzienne. Wsłuchiwanie się w słowa skazańców, nasycone narcyzmem i chorą logiką, przypomina wędrówkę po labiryncie bez wyjścia. Wszyscy aktorzy, grający te znane z historii postacie, stworzyli kreacje godne podziwu. Każdy z nich był charakterystyczny, a snute przez nich opowieści, pełne wewnętrznych sprzeczności, stanowią wzór, jak prostymi środkami można osiągnąć piorunujące efekty.

Wprawdzie za stworzenie serialu odpowiada Joe Penhall, niemniej jednak w „Mindhunterze” można odnaleźć wiele chwytów typowych dla twórczości Davida Finchera, który jest producentem wykonawczym, jak również reżyserem czterech z dziesięciu odcinków. Sporo w tym serialu klimatu znanego z „Siedem” czy „Zodiaka”. Kolorystyka wciąż pozostaje ta sama – dominują przede wszystkim brązy. Muzyka gdzieniegdzie przypomina industrialne kompozycje wychodzące spod ręki Trenta Reznora. A wszystko spięte jest motywem przewodnim – próbą odpowiedzi na pytanie, czym jest zło i jak się ono rodzi.

Oczywiście rozwiązanie nie zostaje odnalezione. Twórcom udaje się coś znacznie lepszego. Opowiedzieli bowiem historię o tym, jak wyniszczająca jest podróż na ciemną stronę człowieka, jednocześnie dając widzom okazję do oglądania i zgłębiania tych samych rejonów. Cóż to za perwersyjna taktyka… Penhall z Fincherem, dzięki świetnie poprowadzonej metamorfozie bohatera, pokazują, jak niewiele trzeba, by cnota odeszła w niepamięć. Czasami można nawet odnieść wrażenie, że to przypadek jest odpowiedzialny za to, po której stronie barykady znajdzie się dana osoba. Twórcy zacierają zatem granicę pomiędzy dobrem i złem. Przedstawiają tępych stróżów prawa i szalenie inteligentnych złoczyńców. Wciąż mieszają i wprowadzają niejednoznaczności, wciągając w grę, w której prawda nie istnieje. Pozostaje tylko niepewność i walka z własnymi demonami.

To nie jest serial dla każdego. Ma powolne tempo, a jego siłą są przede wszystkim świetnie napisane dialogi. Może razić papierowa postać Billa Tencha (za dużo w grze McCallany’ego jest Harrelsona z „True Detective”), ale za to sylwetka Forda jest nakreślona w znakomity sposób. Wystarczy jego oczami spojrzeć na szalonych interlokutorów, a rozpościerająca się przed widzem przestrzeń dawać będzie możliwość do niezliczonych dywagacji. Zwłaszcza że „Mindhunter” nie jest moralitetem, lecz raczej spowiedzią. To próba zrozumienia, na czym polega fascynacja grzechem. O żadnej psychomachii mowy być nie może, skoro dobro i moralność wioną stęchlizną. Pozostaje tylko ciemność, której z niekłamaną lubością się przypatrujemy.

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty
mindhunter

Mindhunter


Rok: 2017

Gatunek: Kryminał

Twórcy: Joe Penhall

Występują: Jonathan Groff, Holt McCallany, Anna Torv i inni

Stacja: Netflix

Ocena: 4/5