Make America Great Again – recenzja filmu „Minari”

Wyżynę Ozark położoną w środkowej części Stanów Zjednoczonych całemu światu przedstawił Netflix w nazwanym na jej cześć serialu autorstwa Billa Dubuqe. Tam WASP-owska dobrze prosperująca, acz uwikłana w nielegalne interesy rodzina wyjeżdżała do położonego właśnie w tej krainie geograficznej kurortu, by na zlecenie mafii wyprać dużą ilość gotówki. Całkowicie inny obraz tego regionu odmalowuje w swoim na poły autobiograficznym Minari Lee Isaac Chung. Aż chciałoby się zapytać za Sashą Baronem Cohenem, Who is America?

Gwarne i pełne turystów Osage Beach nad jeziorem Ozark w stanie Missouri od malutkiego rolniczego Lincoln na północy stanu Arkansas dzieli około 250 mil. Jak na centralne Stany Zjednoczone to naprawdę niewiele, można powiedzieć: rzut beretem. Lecz te mikroświaty wydają się całkiem inne. To do tej drugiej miejscowości, nazywanej “stanową stolicą jabłek” w latach 80. przeprowadzili się rodzice późniejszego amerykańskiego reżysera. Pośród lasów, pól i religijnych białych ludzi Lee Isaac Chung dorastał i tam też osadził akcję swojego najnowszego filmu. Do świeżo zakupionej posiadłości państwa Yi, czyli rozklekotanego domu na kołach postawionego pośrodku niczego, przybywamy wraz ze szczęśliwymi nowymi właścicielami. A raczej uradowanym właścicielem, jego rozwścieczoną zastanym widokiem żoną oraz równie skonfundowanymi co zafascynowanymi, wychowanymi w mieści dziećmi. 

Scenariusz, chociaż oparty na wspomnieniach i faktach z życia Lee Isaaca Chunga, nie jest bynajmniej sentymentalną obyczajową opowieścią o rodzinie. Zamiast tego ma strukturę parabolicznej powieści mającej na celu powiedziedzieć pewną prawdę o tym czym jest Ameryka. Bohaterowie są tu archetypiczni, ale jednocześnie niczym w największych powieściach, jak Lalka, Noce i dnie, czy Przeminęło z wiatrem, pozostają przy tym postaciami z krwi i kości, ze swoją przeszłością, charakterami i motywacjami.

Głowa rodziny Jacob Yi (rewelacyjny i słusznie nominowany do Oscara Steven Yeun) to wychowany twardą ręką mężczyzna przed czterdziestką. Głęboko wierzy w iście XIX-wieczny mit Ameryki jako krainy możliwości. Po wielu latach pracy w sortowniach drobiu w przemysłowych metropoliach, jak Detroit, i wysyłaniu całego zarobku przymierającym głodem na koreańskiej prowincji rodzicom w końcu może zrealizować swój sen. Stać się właścicielem żyznej wieloakrowej farmy, gdzie stworzy swojej rodzinie Raj. To wzorcowy wręcz przykład człowieka wierzącego w reaganowską moc indywidualistycznego kapitalizmu, jest nawet w pewnym momencie komplementowany za to przez udzielającego mu pożyczki bankiera. Nosi nawet namiętnie czerwoną baseballówkę, która nie może nie przywodzić na myśl niesławnej czapeczki Make America Great Again lansowanej przez Donalda Trumpa i jego zwolenników. Odrzuca wszelką nieracjonalność, religia to dla niego raczej pretekst do jakiejś socjalizacji niż faktyczna potrzeba, a wszelkie „zabobony” zbywa kpiną i pogardą.

Minari

Jego przeciwieństwem jest żona Monika (w tej roli Han Ye-Ri znana z Cichego Snu Zhanga Lu, czy dostępnej na Netflixie Illang: Wilczej brygady Kima Jee-woon). Urodziła się i wychowała w gwarnym Seulu, lecz po tym jak jej ojciec poległ podczas wojny koreańskiej, a matka popadła w hazardowy nałóg nie miała w swojej ojczyźnie większych perspektyw. W odróżnieniu od męża jest bardzo religijna, na szyi zawsze nosi złoty krzyżyk i wciąż pielęgnuje swą koreańską tożsamość. Słabo mówi po angielsku, średnio sobie radzi w pracy, a towarzystwa najchętniej szukałaby wśród ziomków. Żeby ją udobruchać po przeprowadzce na koniec świata Jacob zgadza się by zamieszkała z nimi jej samotna matka. Dzięki temu może spędzić starość przy dawno niewidzianej rodzinie. Babcia, fantastycznie sportretowana przez niewątpliwie dającą tu największy popis aktorski żywą legendę koreańskiego kina Youn Yuh-Jung, to siła z zewnątrz wchodząca niczym tornado w pozornie ułożone życie wzorcowej republikańskiej rodziny imigrantów (cóż za piękny oksymoron na pierwszy rzut ucha, czyż nie?). Zabawowa, ordynarna, łatwo wybaczająca, zafascynowana popkulturą, żądna poznawania i odkrywania. Familię, której kilka miesięcy z życia będziemy obserwować, uzupełnia jeszcze dwójka dzieci. Rezolutna, opiekuńcza i bardzo dojrzała jak na swój wiek Anne (Noel Cho) i siedmiolatek z wadą serca David (Alan S. Kim, który za tę rolę dostał kilka nagród, zwłaszcza dla dziecięcych aktorów).

Chociaż prawie wszystkie dialogi odbywają się tu po koreańsku (z wtrącanymi od czasu do czasu anglicyzmami) to zaryzykuję stwierdzenie, że Minari jest do szpiku kości amerykańskim filmem, bardziej niż jakikolwiek inny goszczący w ostatnich latach na ekranach kin. Chung jako przedstawiciel pierwszego pokolenia swojej rodziny urodzonego w Nowym Kraju przypomina w swoim najnowszym tytule czym jest i zawsze była Ameryka. Nie, tak jak chciałoby wierzyć wielu konserwatystów krajem białych protestantów, a państwem zbudowanym przez imigrantów z różnych stron świata. Nową – wybraną ojczyzną dla setek tysięcy nie tylko angielskich purytan, ale także Żydów, katolickich Polaków, szukających lepszego życia Skandynawów, Włochów i Niemców, poszukujących dobrobytu Azjatów, później także afrykańskich niewolników i ich potomków. Na oczach widza dokonuje się alegoryczna kompromitacja licznych, wpisanych w tkankę Ameryki mitów. Symboliczne spopielenie ducha reaganowskiego kapitalizmu i przypomnienie o klasowej i ludzkiej solidarności jako fundamencie budowy narodowego dobrobytu „ziemi wolnych ludzi”’.  

W jednej z pierwszych scen filmu do pracy przy seksowaniu kurczaków rodzice biorą swoje dzieci. David pyta wtedy ojca co się dzieje w pomieszczeniu, z którego komina wylatuje gęsty czarny dym. Otrzymuje odpowiedź, że utylizuje się tam kurczęta płci męskiej, gdyż te nie są przydatne, jako że ich mięso jest mniej smaczne i nie znoszą jaj. Jacob na koniec dodaje: dlatego my zawsze musimy być przydatni. To metaforyczne przyrównanie imigranta do kurczego pisklęcia jest tu niezwykle symptomatyczne i pokazujące pewną wizje świata. Wszak i teraz wielu się zgodzi, że imigrantów owszem powinniśmy przyjmować, lecz tylko wtedy gdy wnoszą ekonomiczny wkład w społeczeństwo. Jednocześnie na drugim planie przewija się korowód ludzi, którzy za chwilę staną się grupą społeczną sportretowaną chociażby w obrzydliwej klasistowskiej i naiwnej Elegii dla bidoków. Biali protestanci, którzy zamiast stanowić sól tej ziemi zachlewają się na śmierć, zdradzają, w parodystyczny wręcz sposób popadają w religijny ekstremizm (w tej przezabawnej roli rewelacyjny Will Patton jedna z ikon lat 90.), lub po prostu nie dając już sobie rady z otaczającą ich rzeczywistością – kończą z sobą.

Minari

Lee Isaac Chung to Amerykanin, urodzony i wychowany pod gwiaździstym sztandarem. Nawet jeśli z koreańskimi korzeniami, zatrudniający aktorów pochodzących z kraju swoich rodziców i piszący scenariusz w ich rodzimym języku, to dalej tworzy amerykańskie kino niezależne i o tym musimy pamiętać. To bariera przez którą wielu sympatyków dalekowschodniej kultury odbija się z hukiem. Minari nie jest uniwersalnym kinem rozrywkowym z morałem, jak Parasite. Nie jest azjatyckim kinem zrealizowanym w USA, jak Kłamstewko, ani też próbą spojrzenia na Amerykę przez soczewkę innej kultury, jak Life is Strange francuskiego studia Dontnod, czy kino Wima Wendersa. Gdybym miał znaleźć jakieś odwołanie do powszechnie znanego tytułu, to w pierwszej kolejności na myśl przychodzi mi Forrest Gump Roberta Zemeckisa. To dość naiwna, przepełniona humorem, sfilmowana jak turystyczna reklamówka i opatrzona równie świetnie działającą na emocje widza, co po prostu bezczelną w swojej manipulacyjnej funkcji muzyką amerykańską opowieść o Ameryce skierowana do Amerykanów. Danie skomponowane trochę jak syrop dla dzieci, tak by być jak najbardziej przyswajalne, a przy tym przekazywać (w tym przypadku intelektualne) wartości odżywcze.

Nie zdziwię się, jeśli za trochę ponad miesiąc okaże się, że Oscara dla najlepszego filmu drugi rok z rzędu otrzyma tytuł w języku koreańskim. Minari to jeden z najlepiej skonstruowanych scenariuszy w amerykańskim kinie w ostatnich latach, produkcja która niewątpliwie w żaden sposób kina nie rewolucjonizuje, ale też na ma takich ambicji. W czasach gdy Stany są podzielone jak rzadko, dawna hegemonia Waszyngtonu nad światem zachodu coraz bardziej kruszeje, a tutejsza demokracja zmienia się raczej w gerontokrację, jest to prawdopodobnie bardzo potrzebna bajka przypominająca o tym czemu Ameryka kiedyś stała się wielka, która powinna trafić do niemal każdego, niezależnie od poglądów politycznych i ulubionej stacji telewizyjnej.  

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Minari

Rok: 2020

Gatunek: indie, obyczajowy

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Lee Isaac Chung

Występują: Steven Yeun, Yuh-Jung Youn, Ye-ri Han i inni

Dystrybucja: Best Film

Ocena: 4/5