Najpierw było igranie z konwencją protoslashera lat 70., później przeobrażenie technicolorowych klasyków z lat 30. na modłę filmu grozy, a finał trylogii to zwrot ku dekadzie wzbudzającej najsilniejsze reakcje nostalgiczne – latom 80. Niby eklektycznie, a jednak całość spięta tak bezgranicznym uwielbieniem do kina, że ogląda się tę wielobarwną laurkę z zapartym tchem.
W ostatnich latach miłość nie tylko do filmów, ale nawet większa do ich tworzenia urosła do wcześniej nieznanych rozmiarów. Liczni reżyserzy – jak niegdyś magicy Penn i Teller – zdradzają w mniej lub bardziej romantyzowany sposób tajniki swojego fachu, dość wymienić Manka, Fabelmanowów, Babilon, Kaskadera, The Disaster Artist, a nawet Jay i Cichy Bob powracają. Na ogół ujawnia się przy tym syndrom sztokholmski, bo każdemu ta branża zdaje się wyrządzać krzywdę, ale nie ma takiego upokorzenia, którego nie dałoby się znieść, by dalej, z poczuciem spełniania życiowego marzenia, tkwić w jej sidłach.
Wyidealizowany obraz Fabryki Snów, której nikt nie lubi, ale wszyscy ją kochają, z największą pieczołowitością i najmniejszą czołobitnością ukazał Quentin Tarantino w Pewnego razu… w Hollywood [NASZA RECENZJA], ale Ti West depcze mu po piętach. Wymownie pokazuje fasadowość tego miejsca w jednej z ostatnich scen, kiedy wznoszący się na wzgórzu napis-symbol „Hollywood” zostaje odarty z majestatyczności po przyjrzeniu się mu z bliska – to tylko kawałek rdzewiejącej, powyginanej blachy przytwierdzonej do stalowego stelażu. Może czasami lepiej zachować dystans do naszych zauroczeń.
Wymienienie w jednym zdaniu powszechnie szanowanego wizjonera oraz twórcy horrorów klasy B może wydawać się nietaktem, ale właśnie przeciwko takiemu wrażeniu MaXXXine w ukrytym programie reżysera występuje. Niski budżet czy bezpardonowe środki wyrazu nie muszą umniejszać artystycznej wartości dzieła, a wręcz pozwalają na większą swobodę w nadawaniu komunikatów w dosadny sposób – czy to będzie krytyka zachłannej cywilizacji białego człowieka w Nagich i rozszarpanych, czy kapitalizmu w Ulicznym chłamie, czy zanieczyszczania środowiska w Toksycznym mścicielu.

Westowi do tego stopnia zależało na podkreśleniu tego stanowiska, że w scenie monologu fikcyjnej reżyserki Elizabeth Bender (Elizabeth Debicki) – przekonanej, że jej Purytanka 2 będzie tworem najwyższej próby – wprost wychwala „filmy klasy B z przesłaniem klasy A”. Niejako stawia swoją trylogię obok Psychozy, kiedy pewna siebie twórczyni wraz z debiutującą w roli poza branżą porno Maxine (Mia Goth) trafiają na kultowy plan filmowy z maleńkim motelem i wznoszącym się ponad nim starym domem. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy West daje wyraz uwielbieniu żywionemu do Hitchcocka – Dom diabła z 2009 roku jest hołdem jednoznacznym, a w zeszłorocznej rozmowie z portalem IndieWire stwierdził: „Każdego reżysera horrorów, który nie wymienia Psychozy jako inspiracji, ukształtowały niewłaściwe rzeczy”.
Może i jest w tym nieco zuchwalstwa, ale podobnie jak Hitchcock potrafił wedrzeć się do mainstreamu i zatrzeć granicę pomiędzy sztuką a rozrywką – co nie do końca było w smak hollywoodzkim elitom (w końcu nigdy nie otrzymał Oscara) – również West rozepchał się łokciami w tej wąskiej przestrzeni na ziemi niczyjej. Na czym nie zawiesić oka, odznacza się dbałością o każdy detal. Czy to będzie samodzielnie zrealizowany montaż, w którym znalazło się miejsce zarówno na długie ujęcia zza pleców, jak i dzielenie ekranu na części, a także techniki filmowania i stosowania napisów adekwatne do tych popularnych w latach 80.; czy kolejny fantastyczny popis umiejętności Goth i jedna z lepszych ról Kevina Bacona w ostatnich latach; czy oddanie ducha epoki (można odnieść wrażenie, że w stu minutach zmieściło się więcej lat 80. niż faktycznie w całej dekadzie) – trudno powstrzymać zachwyt.

Szczególnie ostatni z tych elementów imponuje pietyzmem. Akcję zakotwiczono w latach 80. między innymi dzięki przebitkom ze słynnego przesłuchania Dee Snidera w Senacie Stanów Zjednoczonych czy dodając drugoplanowy wątek poszukiwania tak zwanego Night Stalkera, czyli Richarda Ramireza, który zamordował w tamtym okresie w okolicach Los Angeles czternaście osób. Równie istotne są drobiazgi – wypożyczalnia kaset wideo, walkman, muzyka Frankie Goes To Hollywood, Laury Branigan albo Pauli Abdul. Nic nie robi jednak większego wrażenia niż nocny spacer ulicami miasta – mimo późnej godziny gdzieś trwają zajęcia karate, ze sklepowej witryny krzyczy ściana telewizorów, Wonder Woman i Charlie Chaplin zaczepiają przechodniów, podobnie jak buddyjscy mnisi, którzy w całym tym zgiełku wyłapują zagubione duszyczki marzące o reinkarnacji. Aż chciałoby się wstać z miejsca i przekroczyć granicę ekranu, by poczuć to wszystko każdym zmysłem. Warto przy tym podkreślić, że chociaż West skondensował lata 80. do ekstremalnego stopnia, nie przedstawia ich jako wyodrębnionych w dziejach historii, tylko jako jeden z przystanków na długiej drodze ewolucji kina – poza odniesieniami do Hitchcocka, wyraźne są elementy satanic panic z końca lat 60.; skórzane, czarne rękawiczki mordercy od razu kojarzą się z giallo; pojawia się nawet porównanie czerwieni sztucznej krwi do charakterystycznego odcienia wykorzystywanego przez studio Hammer, nie wiedzieć tylko dlaczego, w polskim tłumaczeniu słowo „Hammer” zastąpiono słowem „chała”…
Z drugiej strony odrobina gore w kluczowych momentach i banalna fabuła z celowo zahaczającym o kicz zwrotem akcji w końcówce koneserom nagradzanych na festiwalach arthouse’owych produkcji niewątpliwie nie będą w smak, z miejsca zdegradują MaXXXine do pozycji pustej zabawy dla mas. Kto jeszcze przed rozpoczęciem seansu nie zgadzał się z takim punktem widzenia, zaaprobuje zgrabny sprzeciw. Kto jednak zasiądzie przed ekranem z uprzedzeniami, najprawdopodobniej nie wyzbędzie się ich pod wpływem tego, co zobaczy. Przesłanie Westa to nawracanie nawróconych, misja skazana na niepowodzenie, ale kto od lat przyklaskuje jego pomysłom, i tym razem poczuje pieczenie w dłoniach.
Zgodnie z przewidywaniami zamknięcie trylogii zaskakuje nieprzewidywalnością, nie tylko ze względu na umiejętne przyswojenie cech szczególnych kolejnej dekady, ale nawet bardziej w wyniku przeniesienia ciężaru gatunkowego z horroru (co było wyraźne już przy Pearl) na thriller i dramat. West w jednym z wywiadów wyznał, że to idealny moment, by zakończyć historię Maxine Minx, ale chyba nikt nie miałby nic przeciwko, by zobaczyć, jak jej kariera chyli się ku końcowi w kolorowych, eurodance’owych latach 90. albo jak raz jeszcze próbuje zawalczyć o swoje we właśnie kształtującej się formule reality show na początku XXI wieku. O ile właściwe proporcje pomiędzy nostalgią, kinem gatunkowym, artystycznym i autorską wizją zostaną zachowane, warto trzymać kciuki za kolejne sequele.


MaXXXine
Rok: 2024
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Ti West
Występują: Mia Goth, Kevin Bacon, Giancarlo Esposito, Elizabeth Debicki i inni
Dystrybucja: UIP
Ocena: 4/5