Istnieją dzieła, rodzące się z pęknięcia, z wewnętrznej sprzeczności, stanowiącej o ich tożsamości. Debiutancki horror Dawida Torrone (właśc. Krępskiego), Martwi przed świtem, jest właśnie takim obrazem o schizofrenicznej naturze, który przybywa na polską scenę gatunkową w aurze paradoksu.
Po polskiej premierze na festiwalu Octopus szeptano o nim w kuluarach jako o wysmakowanym wizualnie hołdzie dla włoskiej grozy, a wcześniejsza zagraniczna recepcja z festiwali takich jak SXSW w Londynie chwaliła go za bycie „krwawą, wysoce rozrywkową grą w kotka i myszkę” z „pysznie kampowym złoczyńcą”. Z drugiej strony zarzucano filmowi wizualną ascezę, brak wciągającej intrygi i wskazywano słabości scenariusza. Ta ambiwalentna recepcja nie jest jednak świadectwem porażki, lecz kluczem do zrozumienia autoironicznego szeptu, będącego hasłem dostępu do tego świata: „Giallo-pollo”. To nie etykieta, a manifest, wsparty przemyślanym marketingiem, w ramach którego reżyser przyjął włosko brzmiące nazwisko, by pozycjonować się jako spadkobierca tradycji, jednocześnie przez niego dekonstruowanej.
Fabuła jest tu tylko pretekstem, eleganckim, choć dziurawym rusztowaniem, na którym autor wiesza swój formalny spektakl. Opowieść o grupie aktorów, zamkniętej w teatrze przez demonicznego dramaturga, szybko porzuca ambicje bycia klasycznym kryminałem. I tu właśnie ujawnia się główna wada filmu. W tę fabularną próżnię Torrone wlewa potok deklaratywnych monologów na temat popkultury, showbiznesu, wolności jednostki czy milczenia Boga w obliczu cierpienia. Tym manierycznym tyradom towarzyszą oniryczne wyciszone montaże przyrody. Gest jakby żywcem wyjęty z serii Metal Gear Solid Hideo Kojimy ma nadawać im metafizycznej głębi, a tylko potęguje wrażenie artystowskiej maniery. Reżyser, jakby nie do końca ufając sile obrazu, wkłada w usta bohaterów deklaratywne monologi – tuby dla własnych poglądów. Można by je obronić, gdyby czytać jako świadomą satyrę na hermetyczny świat artystów. Jeśli jednak jest tu ironia, to podana z tak kamienną twarzą, że znika pod ciężarem własnej powagi, a potencjalny żart zamienia się w pretensjonalny manifest.
Sam morderca okazuje się idealnym ucieleśnieniem tego teatru. Nie jest po prostu przebranym psychopatą a artystą-performerem, którego dziełem jest śmierć. Mamy tu klasyczne atrybuty giallo: czarne rękawiczki i groteskową maskę – w Martwych przed świtem składającą się z roju gałek ocznych, genialną w swojej symbolice. To multiplikacja podglądactwa, leżącego u podstaw gatunku; nie jedno zimne oko kamery, ale wszechobecne, panoptyczne spojrzenie. Pozostaje jednak niedosyt dwóch kluczowych składników: erotyzmu i zagadki kryminalnej. Torrone, podobnie jak Soavi w Delirii, rezygnuje z pytania „kto zabił?” zbliżając swój film do estetyki slashera, co stanowi ciekawy kontrapunkt dla twórczości Bartosza M. Kowalskiego, którego gatunkowe ekscesy pozostają mocno osadzone w polskiej tkance społecznej. Tam, gdzie Kowalski dokonuje wiwisekcji rodzimej prowincji, Torrone zdaje się przeprowadzać autopsję na samym kinie. W obiektywie kamery Michała Pukowca (Ostatni komers) każde morderstwo to barokowa inscenizacja, krwawy popis skąpany w nienaturalnych, neonowych kolorach, niczym koszmarny witraż z horroru Argento. Czerwień rozlewa się na przygaszony, niemal monochromatyczny świat zakulisowych prób, infekując go i ujawniając jego prawdziwą, rytualną naturę. Tę schizofrenię formy potęguje ścieżka dźwiękowa autorstwa Mateusza Hulbója. Daleko jej do spójnej ilustracji, co wywołuje celowy, dźwiękowy dysonans. Echa progresywnych kompozycji mieszają się z anachronicznym, polskim hip-hopem, a w momentach największej grozy pojawiają się melancholijne utwory z damskim wokalem, jakby z zupełnie innego, bardziej lirycznego filmu.
Problem w tym, że twórca wrzuca do tego barszczu zbyt wiele grzybów. Okultystyczny horror, metakomentarz i psycho-cielesny performans – każdy z tych elementów mógłby stanowić o sile osobnego filmu. Najmocniej wybrzmiewa dialog ze wspomnianą Delirią Michele Soaviego, z którego obraz czerpie garściami. Mamy tu tę samą metateatralną ramę. Zamknięty gmach, próby do sztuki, morderca wykorzystujący sceniczne rekwizyty. Ale tam, gdzie u Włocha horror rodził się z chaosu i wtargnięcia przypadkowego szaleńca, w Martwych przed świtem wszystko jest częścią zaplanowanego, demonicznego rytuału. Tam, gdzie mieliśmy ikoniczną, groteskową maskę sowy, tu dostajemy chłodne, obserwujące spojrzenie roju oczu. Niestety owa inteligentna ewolucja ginie w natłoku innych pomysłów.
O ile szkielet fabularny jest włoski, o tyle psychologiczny rdzeń tego doświadczenia wydaje się głęboko polski. To, co dzieje się z aktorami, ich popadanie w obłęd, to spektakl rodem z kina Andrzeja Żuławskiego. Walka bohaterów o życie staje się performansem szaleństwa. W tej estetyce odnajduje się Paulina Zwierz, której kreacja jest najmocniejszym echem twórczości autora Opętania. Groza nie polega już tylko na tym, co morderca w masce może im zrobić, ale na tym, co strach i presja rytuału czynią z ich psychiką.
Martwi przed świtem pozostają dziełem fascynującym w swoich sprzecznościach. To autoironiczna, kulturowo specyficzna i formalnie odważna gra z historią kina, niestety gubiąca się we własnej pretensjonalności, a jej tragikomiczne zakończenie jest idealnym podsumowaniem tej ambiwalencji. Torrone, odmawiając prostego importu zagranicznej formuły, wykuwa nowy, hybrydowy język, ale nie do końca potrafi się nim płynnie posługiwać. Wszystko wskazuje na to, że „giallo-pollo” może wytyczać obiecującą ścieżkę dla polskiego horroru, jednak ten pierwszy krok, choć odważny i ociekający krwią, pozostaje chwiejny. To kino, które nie boi się dialogu z duchami, choć w trakcie tej rozmowy samo zaczyna mówić zbyt wieloma, często sprzecznymi, głosami naraz.
Martwi przed świtem
Rok: 2025
Kraj produkcji: Polska
Reżyseria: Dawid Torrone
Występują: Sylwia Baron, Monika Frajczyk, Adam Machalica, Piotr Nerlewski i inni
Ocena: 3/5