Nic nie jest w stanie skuteczniej oddzielić twórczości od artysty niż jego śmierć. Przy premierze Marii Callas Pablo Larraína naszła mnie myśl – czy w Polsce bohaterka tej biografii jest w ogóle znana? Oczywiście nasze babcie, ciocie i matki, pokolenie wychowane na edukacji muzycznej Bogusława Kaczyńskiego na samo słowo „opera” przed oczami zawsze będą miały uwodzicielską urodę diwy i kontrowersyjną naturę skandalistki. Będę się jednak upierać, że w szerokiej świadomości po greckiej sopranistce pozostał już tylko głos, oderwany od trzewi, z których wychodził. A najlepiej o tym świadczy decyzja polskiego dystrybutora o dodaniu do oryginalnego tytułu – Maria – nazwiska śpiewaczki.
Pablo Larraín nie zrobił jeszcze złego filmu, ale nadal nie przedstawił też własnego opus magnum. Z ciekawości sprawdziłem swój profil na Filmwebie i – bez naciągania – każdemu z jego utworów wystawiłem 7/10. Niewielu żyjących reżyserów, pomijając debiutantów, może się „poszczycić” czymś podobnym. A Larraín tworzył już w przeróżnych rzeczywistościach produkcyjnych – w Chile i poza Chile, kręcił pompatyczne widowiska i kameralne dramaty, pracował dla tradycyjnych studiów, telewizji, jak i serwisów streamingowych. Jego dzieła często są „na temat”, ale nigdy nie ograniczają się do jednej tezy, skupiają się bardziej na detalach niż ogólnym problemie.
Maria Callas stanowi rzekomo trzecie ogniwo serii Chilijczyka o kobiecych ikonach wyższych sfer XX stulecia. Po Jackie, klaustrofobicznym portrecie owdowiałej pierwszej damy, i Spencer, ściskającej brzuch sylwetce księżnej Diany, przyszedł czas na kolejną z dam. Katalogowanie tych projektów w trylogię trąci jednak nieco nagłówkowym uproszczeniem. Patrząc szerzej, może trochę na upartego, każdy film Larraína jest biografią – w jednych skupia się na bohaterach podręczników od historii, w innych konstruuje własne, wymyślone postaci. Ale w ich przedstawieniu trudno doszukać się różnic i to właśnie wydaje mi się główną siłą twórczości reżysera.
Za ramy narracyjne Larraín obrał sobie końcowe dni La Diviny – jej paranoje, obsesje, pomysły, próby i ostatnie słowa. Graną przez Angelinę Jolie postać zamknął w murach paryskiej kamienicy i otoczył zaufaną służbą. Lokaj (Pierfrancesco Favino) służy do przestawiania wielkiego fortepianu z kąta w kąt, a gosposia (znakomita rola Alby Rohrwacher!) pełni funkcję smażącego omlety eteru, w który można wrzucać swe finalne tchnienia. Są jak aniołek i diabełek na ramionach albo ten szczur pod czapką sterujący człowiekiem za włosy. To dzięki nim Maria nadal jest na chodzie. Homeostazę zakłóca Mandrax – człowiek-lek, lek-człowiek, tabletka spersonifikowana w osobie Kodiego Smit-McPhee. Pojawia się jako dziennikarz zainteresowany wielką artystką, ale – umówmy się – jedyną osobą zainteresowaną nią w ostatnich dniach jest ona sama.
Czy są oni realni, czy wymyśleni, jak cały tabun kolejnych epizodycznych postaci tego trenu o gasnącej gwieździe – nieważne, to przecież film. To, co się liczy, to fakt, że są z Marią na dobre i na złe, podczas wzlotów i upadków. Bo Maria Callas to także opowieść o tym, co sztampowo określa się ciemną stroną sławy. Że po przekwicie, gdy struny głosowe już nie domagają, życie wygląda jak z piosenki Dżemu: „Siedzę teraz sam w ogrodzie / Sam, wśród umarłych kwiatów / Nikt już nie, nikt już nie odwiedza mnie o nie!”. Chilijczyk nie trzyma się chronologii, za pomocą retrospekcji zagląda w kulisy przeszłości, wybierając z niej najbardziej interesujące go wątki. Dominującym z nich jest ból – najwierniejszy wróg każdej osoby pracującej fizycznie, a śpiew zdecydowanie do takich zawodów należy. Maria doświadcza w filmie bólu fizycznego, związanego stricte z nadwyrężeniem organizmu, ale też psychicznego, wynikającego z nagromadzenia neuroz i emocji.
Larraín przyzwyczaił już, że bohaterów swoich portretów, bez względu na to, czy chodzi o Jackie Kennedy, Pablo Nerudę, Dianę Spencer, czy Augusto Pinocheta, przedstawia jako jednostki osamotnione. Często na główne lokacje wybiera przecież diaboliczne gmaszyska, w których nietrudno popaść w obłęd. Kolejny raz zresztą, do wydobycia grozy z pełnych zjaw przestrzeni zatrudnił Edwarda Lachmana, amerykańskiego mistrza kamery. Jego praca operatorska jest w Marii Callas nieoceniona – mieszając ze sobą różne plany, od detali do kompozycji totalnych, Lachman doszywa tej melodramatycznej z ducha opowieści właściwą jej duchologiczną laurkę. Tak, to ten typ biografii, w których sekwencje z aktorką w napisach końcowych przeplatane są archiwaliami prawdziwej osoby. Tak, to jeden z rzadkich przykładów takich filmów (poza, nie wiem, może Blondynką Andrew Dominika), gdzie wyszło to dobrze.
Maria Callas to kolejny w dorobku Pablo Larraína przyzwoity film, w którym poprzez własne fascynacje i poszukiwania, przybliża widzom jednostki-zjawiska. Bo po Marii Callas nie zostały relikwia w postaci krwi, paznokci czy powietrza, którym oddychała, a niezliczone nagrania – i winylowe i telewizyjne. Chilijski reżyser sprawnie je trawestuje, serwując Śmierć Ludwika XVI w wersji mainstreamowej, choć pewnie i tak zbyt nudnej dla tzw. niedzielnego netfliksowego widza. Tempo nadają tu bowiem wzloty i upadki diwy, a tych nie determinowała logika wyjęta ze scenariuszowych podręczników, lecz życiowa loteria. Ten kalejdoskop zdarzeń związanych ze śmiercią: dziwnych majaków, ostatnich skrzeków, wywracania oczu na drugą stronę i spontanicznych, kuriozalnych decyzji, zostaje tu ujęty w dosyć zdystansowanych/zniuansowanych, bardzo dystyngowanych ramach. Śmierć rzadko bywa tak stylowa jak u Larraína.
Maria Callas
Tytuł oryginalny: Maria
Rok: 2024
Kraj produkcji: USA, Włochy, Niemcy
Reżyseria: Pablo Larraín
Występują: Angelina Jolie, Alba Rohrwacher, Pierfrancesco Favino, Kodi Smit-McPhee i inni.
Dystrybucja: Kino Świat