Nieumarłe konwencje – recenzja filmu „Małe rzeczy”

Pandemia, która przetacza się już od półtora roku przez naszą piękną planetę pośród wielu swoich negatywnych (a także kilku pozytywnych) skutków może zapisać przyśpieszenie rozwoju streamingu. Nagłe zamknięcie kin zmusiło producentów do przyśpieszania starań o możliwie szybkie i zyskowne wykrojenie części posiadanego przez Netflixa tortu. Warner zintensyfikował swoje starania w celu spopularyzowania swojego nowego serwisu HBO MAX efektem czego spora część z ich produkcji przeznaczonych pierwotnie do kin, równolegle pojawiła się także w internecie. O ile w przypadku Wonder Woman: 1984 i Kong vs Godzilla była to pewna konieczność i ryzyko, to inaczej sprawa ma się gdy mówimy o Małych rzeczach, thrillerze neo-noir, który właśnie wchodzi do polskich kin.

Aktualnie John Lee Hancock kojarzy się głównie z reżyserowania filmów profesjonalnie wykonanych, acz bardzo mdłych i wylatujących z pamięci zaraz po napisach końcowych, takie jak oscarowe The Blind Side, reklamowe McImperium, netflixowe The Highwayman, czy laurka dla Disneya w postaci Ratując pana Banksa. To wszystko filmy dość popularne, kasowe i cieszące się dość letnimi ocenami zarówno widzów, jak i krytyki. Chociaż wgląd w finansowe wyniki i oceny w agregatorach może sugerować, że Małe rzeczy są podobnym przypadkiem, to nic bardziej mylnego. Chociaż nie jest to żadną miarą w pełni udany film, to niewątpliwie stanowi najbardziej interesujący punkt w reżyserskiej karierze sześćdziesięcioczteroletniego Amerykanina. By jednak poznać przyczyny i kontekst powstania Małych rzeczy musimy jednak cofnąć się w czasie do pierwszej połowy lat 90.

To właśnie ostatnia dekada XX wieku, a także początek wieku XXI dały nam produkcje, które ukształtowały współczesne pojmowanie brudnych policyjnych thrillerów, pełnych zepsucia, biurokracji i rozczarowania systemem. Milczenie owiec (1991) Jonathana Demme, Siedem (1995) Davida Finchera, Tajemnice Los Angeles (1997) Curtisa Hansona, czy wreszcie serial The Wire (2002-08) Davida Simona na stałe zapisały się w pamięci nie tylko kinomanów, ale całej światowej świadomości i pojmowaniu działań detektywów. Wzrost przestępczości w Stanach Zjednoczonych, epidemia AIDS zwiększająca świadomość istnienia kolejnych grup wykluczonych, czy poluzowanie reaganowskiego gorsetu moralnego dało wielu twórcom możliwość zagłębienia się w meandry ciemnych stron ludzkiej psychiki. Jednym z nich był początkujący wtedy scenarzysta John Lee Hancock, który po wielkim sukcesie napisanego dla Clinta Eastwooda Doskonałego świata mógł poczuć się na fali. Warner Bros. zaufał mu na tyle, by zaoferować kontrakt na trzy kolejne filmy pełnometrażowe. Jeszcze w trakcie prac nad wspomnianym tytułem, wiosną 1993 roku Hancock złożył w amerykańskiej Gildii Scenarzystów ukończony tekst autorskiego pomysłu mrocznego kryminału. Pierwotnie realizacji Małych rzeczy miał się podjąć Steven Spielberg, który zaimponował całemu Hollywood swoją Listą Schindlera, ten jednak odmówił, uznając tekst za zbyt brutalny. W kolejnych latach w Ameryce raz na jakiś czas powracano do narodzonej w latach 90. wersji kina noir (nazywanej czasem new-noir, dla odróżnienia od kojarzonego bardziej z latami 70. i 80. neo-noir), chociażby w Zodiaku (2007) Finchera, Wolnym strzelcu (2014) Dana Gilroya, Mrocznym rycerzu (2008) Christophera Nolana czy serialu True Detective (2014-19), lecz tekst Hancocka wciąż tkwił w zamrażarce, co jakiś czas odkurzany, odpowiednio przez Clinta Eastwooda, Warrena Beatty’ego i Danny’ego De Vito, lecz bez żadnych efektów.

W końcu upadek Weinsteina (producenta McImperium) i współpraca z Netflixem przy The Highwayman otworzyły Hancockowi oczy na nowe możliwości produkcyjne, a następnie po krótkiej rozmowie z przedstawicielami Warnera (dajecie pieniądze albo idę do Netflixa), 27 lat po napisaniu scenariusza, mógł wreszcie ruszyć z produkcją. Miało być jednocześnie z klasą, kasowo, ale i niedrogo (Warner postanowił przeznaczyć na produkcję maksymalnie 30 mln $), dlatego kompletowanie obsady Hancock rozpoczął od swoich znajomych. Główną rolę – wypalonego genialnego detektywa, który przed laty w tajemniczych okolicznościach odszedł z pracy w Los Angeles i przeniósł się na prowincję – otrzymał Denzel Washington, który swoją policyjną stronę pokazał choćby w nagrodzonej Oscarem roli w Dniu próby (2001). Hancock wcześniej przepisywał scenariusze filmów z jego udziałem: Safe House (2012) i Siedmiu wspaniałych (2016). Jared Leto z kolei miał być gigantycznym fanem filmu McImperium i to miało skłonić tę ekscentryczną postać do przyjęcia roli… ekscentrycznej postaci podejrzewanej przez głównych bohaterów o bycie seryjnym mordercą. Skoro mieliśmy już dwóch zdobywców Oscara, to szkoda psuć taki zestaw – młodym i niedoświadczonym, acz bardzo ambitnym i profesjonalnym detektywem, partnerem Denzela, został Rami Malek (tu przeważyć miała główna rola w serialu Mr. Robot ). Na drugim planie postawiono na twarze znane z klasyki gatunku. Szefem posterunku w LA został Terry Kinney, czyli Tim z Oz (1997-2003); dawnym partnerem głównego bohatera Chris Bauer, czyli Sobotka z The Wire, a koronerką Michael Hyatt, znana m.in. z drugiego sezonu serialu True Detective.

Finalny efekt jest zasadniczo właśnie taki, jakiego można się było spodziewać po trzydziestoletnim scenariuszu realizowanym przez średnio utalentowanego, lecz przywiązanego do tego projektu reżysera, ze świetnie rozumiejącą konwencję obsadą. Małe rzeczy to film pokraczny i szalenie nierówny, przypominający w pewnym sensie Manka Davida Finchera. Tak jak w produkcji Netflixa – rewelacyjne pomysły i rozwiązania mieszają się tu z przedziwnymi kuriozami oraz zdecydowanym nadmiarem cytatów z wcześniejszych produkcji swojego nurtu (tu na czele z Siedem). Ilość tych ostatnich znakomicie zresztą uzasadnia zarzuty wielu krytyków o wtórność tej produkcji i jej balansowanie na granicy plagiatu. Pytanie na ile jednak powinniśmy brać to Małym rzeczom za zarzut.

Rzecz zaczyna się od bardzo dobrze sfilmowanej przez Johna Schwartzmana (Niepokonany Seabiscuit, Armagedon) sceny polowania anonimowego mordercy na jadącą przez pustkowia blondynkę. Szybkie ustanowienie tajemnicy i niepewności, która będzie nam towarzyszyła do końca. Już w jednej z pierwszych scen główny bohater – Joe Deacon zostaje porównany do detektywa Columbo. Serial ten wyróżniał się od innych kryminałów tym, że od początku widz wiedział kto i jak zabił, a przyjemność wynikała z obserwowania procesu dedukcji i dowodzenia prowadzonego przez ekscentrycznego policjanta. I prawdopodobnie właśnie takimi Columbo chcieliby być protagoniści Małych rzeczy. Pytanie jednak, czy jeśli wszystko na kogoś wskazuje, lecz brak jakichkolwiek dowodów, to możemy założyć czyją winę? To tym bardziej gorące i istotne pytanie w erze rozwoju tak zwanych policyjnych archiwów X, które bardzo często zamiast profesjonalnym przewodem dedukcyjnym kierowane są tak zwanym „nosem” wspieranym przez zawodne techniki badawcze.

Z ducha to zaskakująco koreańskie kino. Narracja prowadzona jest nieśpiesznie, zostaje też mocno zsubiektywizowana, przez co chociaż w trakcie seansu kibicujemy bohaterom, to myśląc o poszczególnych scenach po filmie możemy zacząć odbierać je całkowicie inaczej. To niewątpliwie bardzo przemyślany i samoświadomy skrypt, a jego połączenie z niewątpliwą charyzmą aktorów stanowi wielką siłę Małych rzeczy. Widz wrzucany jest w akcję, którą nie do końca rozumie, od początku nie mamy pełnego oglądu, a wszystko podszyte jest atmosferą niepewności i zagadki zbrodni.

Z drugiej strony produkcja obfituje także w kuriozalne oniryczne sceny, podczas których Joe Deacon widzi ożywione ciała ofiar seryjnego mordercy. Sprawiają że widz ma ochotę uciec przed swoim zażenowaniem poza kino. Nie pomaga też kuriozalny montaż i koncepcja powracania do dwóch kluczowych dla historii wydarzeń w krótkich przebitkach co kilka minut przez cały film. Ambiwalentne uczucia żywię także wobec występu Jareda Leto, który w filmie Hancocka miał okazję w końcu w pełni stać się Jokerem, co niewątpliwie ucieszy fanów DC Extended Universe. Jego maniera tu jest równie irytująca jak zazwyczaj (wnioskuję o ustawowy zakaz method acting), lecz w pewnym sensie pasuje to do granej przez niego postaci, która sama w sobie jest manieryczna.

Z tym scenariuszem oraz tak dobraną obsadą mogliśmy otrzymać film wielki albo przynajmniej bardzo interesujący i zapadający w pamięć. Byłoby tak, gdyby za kamerą stanął fachowiec od gatunków jak David Mackenzie, Taylor Sheridan, czy S. Craig Zahler. Niestety stało się inaczej, projekt przeprowadził wyrobnik i to dość średniej klasy. Mimo wszystko finalny efekt jest ciekawy i warto poświęcić te 130 minut życia na szukanie na ekranie kilku Małych rzeczy.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Małe rzeczy

Tytuł oryginalny: „The Little Things”

Rok: 2021

Gatunek: kryminał, psychologiczny, new-noir

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: John Lee Hancock

Występują: Denzel Washington, Jared Leto, Rami Malek i inni

Dystrybucja: Warner

Ocena: 3/5