Rzecz dzieje się w Norwegii, czyli kraju trochę kulturowo egzotycznym, ale też takim, w którym z każdym ekspedientem na prowincji dogadasz się płynną angielszczyzną. Pewien wprawiony ćpun jednej nocy kradnie na nieświadomce dwa obrazy z galerii, i nawet nie pamięta, gdzie schował. I wierzcie lub nie, ale autorka obrazów, Czeszka, zaprzyjaźnia się z tym narkomanem i recydywistą. I on staje się jej nowym modelem. A to dopiero początek, zwrotów akcji będzie jeszcze w bród. Czy to zajawka jakiejś nowej stonerskiej komedii romantycznej ze studia Judda Apatowa? Nie, to zarys historii jednego z najbardziej poruszających dokumentów roku.
Barbora Kysilkova i Karl Bertil-Nordland – choć z pozoru pochodzą z zupełnie innych światów, w praktyce więcej ich łączy, niż dzieli. Oboje są pasjonatami, ona oczywiście sztuk wizualnych, on między innymi kocha stolarkę, pracę z dziećmi i jazdę na motocyklu. Oboje niosą ciężki bagaż emocjonalny, czy to po przemocowym związku, czy odrzuceniu przez rodzinę. I choć ją częściej można spotkać na wernisażach wśród kawioru i szampana, a on raczej zaszywa się w jakichś melinach, łykając piksy z szemranym towarzystwem, to oboje mają rachunki do zapłacenia i nierzadko przeżycie „do pierwszego” ich przerasta.
Pomysł reżysera, Benjamina Ree, na pokazanie tych dwóch fascynujących osobowości, jak i więzi, która je połączyła, jest bezbłędny. Najpierw przyjmujemy perspektywę malarki, z której postać złodzieja jawi się jako chodząca enigma. Także dosłownie zresztą, z racji na ciało pokryte niezliczonymi tatuażami, których znaczenie nie jest od razu oczywiste. Człowiek na pierwszy rzut oka gruboskórny, acz w rzeczywistości zaskakująco wrażliwy. Dlaczego zaryzykował tyle, porwał się na tak skomplikowany eksces dla obrazów, które przecież nie są żadnym wartym miliony Picassem czy Mondrianem? „Bo były piękne”, odpowiada tyleż lakonicznie, co autentycznie. Historia toczy się tak do znaczącego punktu kulminacyjnego, którego konsekwencje poznamy w drugiej połowie obrazu, ale wcześniej cofniemy się trochę i poznamy sprawę od drugiej strony. Reżyser pozwoli bohaterowi opowiedzieć o sobie swoimi słowami, porzucając wcześniejszą, komfortową dla widza optykę wiwisekcji niezidentyfikowanego obiektu.
Pierwszy prawdziwy moment obnażenia przychodzi jednak wcześniej, gdy Barbora pokazuje Karlowi jego portret, zainspirowany w równym stopniu tymi kilkoma spotkaniami w cztery oczy, jak wspomagany jego wizerunkami w mediach społecznościowych na przestrzeni lat. Trudno stwierdzić, czy ostatecznie patrzymy bardziej na wyidealizowany wizerunek mężczyzny, którym Karl mógłby być w innych okolicznościach, czy jakąś głębszą prawdę o nim, której nikt inny nie zauważa – w każdym razie widok doprowadza „złodzieja” do płaczu, bezdechu, wiązanki nieartykułowanych dźwięków i przekleństw. Być może nie zrozumiemy od razu, jeśli w ogóle, jakie procesy emocjonalne zachodzą w tym człowieku w tej krótkiej, a sprawiającej wrażenie wieczności chwili, jednak wszyscy instynktownie potrafimy zrozumieć i utożsamić się z tym, dlaczego tak zareagował. Karl dostał, choć o to nie prosił, coś, czego każdy człowiek w duchu potrzebuje – został dostrzeżony.
Takich pięknych chwil autentyczności, gdy pozwala się bohaterom zwyczajnie być przed kamerą, jest w filmie Ree jeszcze kilka. Tę misternie prowadzoną narrację ogląda się czasem jak solidny thriller psychologiczny, a czasem, przy okazji takich właśnie scen, jak dobry teatr. Można wręcz całość pomylić z fabułą, z jakimś niezależnym europejskim dramatem, który popełniłby choćby taki Ruben Östlund, bo właśnie ze środków filmowych typowych dla fabuły, bezpretensjonalnie korzysta twórca. Od wspomnianych zagrań z nielinearną narracją, przez przemyślane kompozycje kadrów i podkreślające indywidualny nastrój każdej przestrzeni oświetlenie, po wartkie sekwencje montażowe z pulsującą ścieżką dźwiękową, które budzą skojarzenia co najmniej z heist movie.
W końcu jest sama historia, która niewiarygodnie sprawnie spełnia się jako wzorcowy, trójaktowy hollywoodzki scenariusz. Jeśli w ogóle wytraca kiedyś tempo, to bliżej minimalistycznego finału, ale przez większość czasu zdaje się nieustannie zmierzać od jednej fabularnej wolty do drugiej, wystawiać bohaterów na kolejne próby, zmieniając ich w nieprzewidywalny, acz logiczny sposób i fundować przełomowe odkrycia, które zmieniają naszą dotychczasową interpretację wydarzeń. Dużo oczywiście w tym zasługi twórcy, za uporządkowanie materiału w możliwie najbardziej dramatycznie efektywny sposób, ale równie fascynujące jest to, że samo życie tak szczodrze podsuwało mu różnorakie MacGuffiny, strzelby Czechowa, czy powracające żarty i popkulturowe nawiązania (szczególnie w korespondencji listownej bohaterów), co wynikło po prostu z niezwykłego splotu przypadków i równie niebanalnej relacji między bohaterami.
Dostajemy więc całe spektrum złożonych emocji, opakowanych w nieodmiennie atrakcyjną i znajomą formę filmową, a Malarka i złodziej pozostaje także po prostu dobrze pomyślanym dokumentem. Niewiele tu interwencyjności reżysera, w nikłym stopniu nawet odczujemy jego obecność, bo prawie nie ma tu klasycznych wywiadów, a częściej pozwala się po prostu dwójce bohaterów prowadzić rozmowę naturalnie. Przede wszystkim tej głównej dwójce, ale perełkami są także przenikliwe, daleko idące dialogi pomiędzy Barborą a jej aktualnym partnerem Øysteinem, który elokwentnie i przy pomocy barwnych metafor, niczym domorosły psychoterapeuta, próbuje wyjaśnić malarce, że jej fascynacja złodziejem zachodzi za daleko i może okazać się destrukcyjna dla wszystkich zainteresowanych.
W natłoku trudnych tematów wojen domowych i autorytarnych reżimów, którymi naznaczony jest program tegorocznego święta dokumentu, odświeżającym było zobaczenie filmu jednocześnie tak trudnego emocjonalnie, a tak urzekającego i łatwego do pokochania.
Malarka i złodziej
Tytuł oryginalny: „Kunstneren og tyven”
Rok: 2020
Gatunek: dokumentalny
Kraj produkcji: Norwegia
Reżyseria: Benjamin Ree
Dystrybucja festiwalowy: Millennium Docs Against Gravity
Ocena: 4/5