Damage control – recenzja filmu „Lot”

Nie ma chyba bardziej nurtującego pytania niż to o sens istnienia. Pozostające ciągle w obszarze dociekań, spędza sen z powiek filozofom i nieustannie napędza twórców do siłowania się z niepoznawalnym. W jaki sposób zrozumieć siebie i świat? W 1992 roku Roman Stańczak, polski rzeźbiarz i performer, próbując odpowiedzieć na to pytanie, przenicował czajnik. Czyli „wywrócił” go na drugą stronę, tworząc pomost między światem realnym a duchowym, kwestionując rzeczywistość w zastanej formie. Jego artystycznemu credo, upadkowi i twórczemu zmartwychwstaniu przyglądają się Anna Zakrzewska i Łukasz Ronduda w swoim wspólnym filmie Lot, wyświetlanym podczas 19. edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity i zwieńczonym wyróżnieniem w konkursie o nagrodę Nos Chopina.

Dokumenty biograficzne to temat niezwykle śliski, często tańczący niebezpiecznie blisko granicy pompatycznej laurki, choć namalowanej zapewne ze słusznego uwielbienia. Olbrzymią pułapką jest tutaj poprzestanie na samym twórcy jako „samograju” gwarantującym sukces przedsięwzięcia, z pominięciem autorskiego filtra, destylującego postać w wymiarze nieoczywistym. A przede wszystkim powodującym, że zachwyt opowiadającego, szczególnie w przypadku artystów niszowych, niewypełniających każdego zakamarka mainstreamu, udzieli się także widzom. Bez odpowiedniego klucza narracyjnego portrety nawet najwybitniejszych jednostek mogą wywołać jedynie wzruszenie ramion, tudzież wyzwolić odruch ziewania. Są jednak reżyserzy, którzy niewymuszoną lekkością, zawadiackim pomysłem lub emocjonalną szczerością potrafią oddać prawdę o tych największych, jak Ireneusz Dobrowolski w Walce: Życiu i zaginionej twórczości Stanisława Szukalskiego (2018), Frédéric Tcheng w Halstonie (2019), Gero von Boehm w Helmucie Newtonie. Pięknie i bestii  czy Natalia Koryncka-Gruz w Simonie (2021). Duet Zakrzewska i Ronduda, w biopicowej przestrzeni odnajdujący się niczym ryba w wodzie, może śmiało ustawić się z nimi w jednym szeregu. Ona, scenarzystka i reżyserka, współautorka m.in. dokumentu Każde dotknięcie zostawia ślad. Alina Szapocznikow, on również scenarzysta i reżyser, kurator Muzeum Sztuki Nowoczesnej, pozostający wiernym portretowaniu w swoich filmach twórczych osobowości, począwszy od Performera, w którym razem z  Maciejem Sobieszczańskim opowiada o Oskarze Dawickim, przez intymne, esencjonalne i oczyszczające Serce miłości naświetlające życie pary artystów: Zuzanny Bartoszek i Wojciecha Bąkowskiego, po stworzone wraz z Łukaszem Guttem Wszystkie nasze strachy poświęcone Danielowi Rycharskiemu. Obydwoje cechujący się wyjątkową wrażliwością i zrozumieniem zarówno dla twórcy, jak i procesu kreacji, podchodzący do nich holistycznie, nie fragmentarycznie czyli zespół idealny do uchwycenia zniuansowanego życia najważniejszego artysty lat 90., jak mówił o nim sam Zbigniew Libera.

Reżyserski tandem wrzuca nas od razu na głęboką wodę, bo tym właśnie jest dla przeciętnego widza świat Stańczaka – oceanem symboli i metafor. Oglądamy zarejestrowany kamerą performance Bez tytułu z 1994, który zwiastuje szukanie doznań ekstremalnych i przekraczanie granic, będące stałym elementem jego życiowej drogi. W kolejnych sekwencjach widzimy jego pozostałe prace, w latach 90. wystawiane m.in. w Centrum Sztuki Współczesnej Zamku Ujazdowskiego w Warszawie i Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie: 39×39 (1994), Regał (1996), Kanapę (1996),  wspomniany już Czajnik (1992) czy Rachunek z miłości platonicznej (1994). Wszystkie stanowią namacalne, a przede wszystkim autentyczne doświadczenie obcowania z twórcą, wzbogacone o pryzmat czasu i komentarzy kolegów „po fachu”, czyli Grzegorza Kowalskiego, wybitnego polskiego rzeźbiarza, performera i pedagoga sztuki, oraz członków legendarnej Kowalni – nieformalnej grupy założonej przez jego byłych uczniów: m.in. Artura Żmijewskiego, Andrzeja Przywarę, Pawła Althamera i Katarzynę Kozyrę.  Od razu nasuwa się myśl: o nie, kolejne gadające głowy. Jednak obszar sztuki współczesnej, szczególnie rzeźby i performance’u, wymaga dodatkowego komentarza, zwłaszcza w odniesieniu do tak unikatowej jednostki. Sam Grzegorz Kowalski, którego Stańczak był ulubionym studentem, uważał, że dociekanie prawdy poprzez wywrócenie rzeczy na drugą stronę było wyrazem geniuszu i stanowiło o wielkości jego talentu. Dla Andrzeja Przywary zaś jego twórczość przede wszystkim wyrażała wściekłość towarzyszącą czasom transformacji.

Wypowiedzi te w konfrontacji ze „zwyczajnością” artysty obserwowanego na ekranie, tracą charakter pompatycznych pochwał, korespondując jednocześnie z jego wycofaniem, zagubieniem w czasie teraźniejszym i przyszłym, częstszą obserwacją niż partycypowaniem oraz nietraktowaniem swojego geniuszu jako czegoś dającego większe czy inne prawa. Tu bije serce filmu – w chropowatej szczerości, pozbawionej upiększającej różnorodności. To właśnie ta redukcja formy do niezbędnego minimum, przypominająca bardziej zapis życiowego performansu niż wygładzone dzieło audiowizualne, pozwala wybrzmieć w pełni artystycznemu credo Stańczaka. Nie znajdziemy tu wysmakowanych, idealnie oświetlonych ujęć, do których  przyzwyczaił nas Kuba Mikurda w swoich Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka (2018) [NASZA RECENZJA] czy Ucieczce na Srebrny Glob (2021) [NASZA RECENZJA] – zresztą czy one pasowałyby do człowieka-ducha, który tyle samo razy jest, co go nie ma? Który nawet wtedy, kiedy jest bohaterem wydarzenia, stoi z boku? Zostajemy sam na sam z żywą, ludzką tkanką. Reżyserzy nie czynią też tematem przewodnim okresu jego zniknięcia w 1996 ze sceny artystycznej. W enigmatycznych wypowiedziach odklejają nieco plaster, żebyśmy mogli spojrzeć na ranę, ale szybko go zaklejają. Przeszłość zostaje w przeszłości. Rejestrują odrodzenie, artystyczne zmartwychwstanie, lot „do wewnątrz” – bo właśnie tym jest tytułowa praca rzeźbiarza, reprezentująca Polskę na 58. Biennale Sztuki w Wenecji w 2019 roku.

Stańczak, jako współtwórca jednego z najciekawszych zjawisk polskiej sztuki, czyli nurtu krytycznego, bezustannie kwestionuje rzeczywistość. Obdziera przedmioty z ich pierwotnej funkcji, pytając tym samy o sens ich – i naszego – istnienia, zmagając się z pustką i jak sam twierdzi, „przygotowując na umieranie”. W dobie transformacji wyrażał w ten sposób bunt wobec napływającego z Zachodu konsumpcjonizmu, choć w tym ujęciu ta krytyka nie traci na swojej aktualności. Praca Lot, której tematem jest przenicowany samolot, wpisuje się w obszar jego dotychczasowych rozważań i poszukiwań, wzbogacając go w wielowymiarowość interpretacji, rozciągających się od życia politycznego poprzez społeczne aż po prywatne. Nie sposób nie odczytywać jej w oderwaniu od narracji smoleńskiej, polaryzującej społeczeństwo do nieznanych wcześniej rozmiarów. Mamy tu także rozpracowanie obszaru społecznych nierówności – zdekonstruowany obiekt jest bowiem samolotem luksusowym, dostępnym dla ułamka ludzkości. Jego wywrócenie unaocznia bezmiar możliwości pieniądza i ograniczenia wynikające z biedy. W wymiarze jednostkowym trudno zaś nie odnieść wrażenia, że to swoisty portret osobistej podróży – życia, które musiało zostać przenicowane, czyli gruntownie zmienione – a być może przenicowywane jest non stop, żeby mogło trwać. Portret utraconego czasu, w filmie najlepiej wybrzmiewającego relacją z synem – szukającą kontaktu, naznaczoną próbami naprawienia krzywd, ale milknącą pod ciężarem sytuacji. Dla nich obydwu, jak przyznaje potomek twórcy, również zajmujący się artystycznym rzemiosłem, rzeźba ta stanowi przede wszystkim wyraz bólu.

Niemniej ważnym elementem filmu jest temat samego ciała jako środka przekazu i dźwigni metafory w pracach performatywnych. Dla Stańczka, od początku jego drogi, było ono narzędziem absolutnym, niepodlegającym żadnym granicom. W zapisie Rachunku z miłości platonicznej (1994) zakładał wiele warstw używanych rajstop: przepoconych, brudnych, nierzadko ze śladami krwi, aż do momentu, w którym sprawiały one fizyczne cierpienie z powodu zaburzenia krążenia. Zdjęte przy pomocy asystenta, stanowiły swoiste rzeźby bolesnego współistnienia. W Bez tytułu (1994), pracy otwierającej film, zanurzał się w wannie napełnionej wodą, a następnie oddychał przez otwór odpływowy. W 2016 roku ponownie wystawił się na ekstremalne doznanie – w pracy Zmartwychwstanie, stylizowany na Jezusa Chrystusa, pozwolił zakopać się żywcem, żeby po chwili wyjść z grobu i pożegnać przeszłość rozbijając butelkę wódki. Również w Locie cielesność odgrywała ważną rolę. Większość prac wykonał tu sam, nie wysługując się pomocnikami: walka z materią symbolizowała się w walce toczonej z życiem.  

Założeniem scenariuszowo-reżyserskiego duetu było odmitologizowanie i odelitaryzowanie przestrzeni sztuki współczesnej, przede wszystkim rzeźby i performansu, poprzez utożsamienie języka twórcy z jego emocjami. Dzięki takiemu podejściu na dalszy plan schodzi walor edukacyjny, a laurkowość biograficzna rozpływa się w powietrzu niczym zła mara. Całość idealnie oddaje naturę twórczej egzystencji: szybkość upadania i ciężar wstawania, ciągłe ścieranie się z rzeczywistym światem, szukanie z nim języka, który pomoże pogodzić to, co wewnętrzne, z tym, co na zewnątrz. Filmowa przestrzeń oddana Stańczakowi oddycha nim samym – elektryzuje życiowym i artystycznym credo, ciągle badającym spojrzeniem, nieporadnością w swojej wielkości. A także bólem, współodczuwanym przez syna. I to właśnie jego słowa najlepiej podsumowują tę postać: „Niesamowite ile on chce powiedzieć, ale jednak nie może”.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Lot

Tytuł oryginalny:
Lot

Rok: 2022

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria:Anna Zakrzewska, Łukasz Ronduda

Ocena: 4/5