Dying – recenzja filmu „Living”

Kazuo Ishiguro, autor powieści Okruchy dnia i Nie opuszczaj mnie, podobno od lat marzył o zrealizowaniu remake’u Piętna śmierci (1952) Akiry Kurosawy z Billem Nighym w roli głównej. Kiedy pewnego razu zdarzyło mu się dzielić z aktorem taksówkę, nie omieszkał opowiedzieć o swoim pomyśle, przyjętym na tyle entuzjastycznie, że zakończonym realizacyjnym sukcesem. Za reżyserskim sterem stanął znany z Moffiego (2019) Oliver Hermanus, przenosząc historię w świat dopiętej pod szyję brytyjskiej biurokracji.

Rytuał poniedziałkowo-piątkowej pracowniczej rutyny rozpoczyna się już na peronie dworca kolejowego. Ubrani w sztywne garnitury urzędnicy posyłają sobie równie sztywne serdeczności, pamiętając, żeby przypadkiem się do siebie nie uśmiechnąć. Ich nowy kolega, Peter Wakeling (Alex Sharp), nie zna jeszcze etykiety, toteż nie wie, że entuzjazm i inne ludzkie odruchy należy trzymać na wodzy, szczególnie przed kierownikiem działu, panem Williamsem (Bill Nighy). Uosobienie paragrafów, siedzący bezustannie za biurkiem, beznamiętnie wykonujący swoje obowiązki, bezrefleksyjnie przerzucający kolejne wnioski będące dlań wyłącznie zapisanymi kartkami papieru, a nie czyimiś planami mogącymi polepszyć życie społeczności – to z jednej strony wzór dla innych, równie ciężko pracujących i czekających na awans, z drugiej przestroga przed tym, kim mogą się stać. Czy tak powinno wyglądać życie? Niekoniecznie. Ze służbowego letargu pana Williamsa wybudza diagnoza – nieuleczalny nowotwór dający zaledwie kilka miesięcy życia.

Co robi człowiek ze świadomością sztywno określonego końca swoich wdechów i wydechów? Czy siada w fotelu próbując przywołać z pamięci wszystkie punkty zwrotne żywota? Czy zostawia pracę, uznając ją już za niepotrzebną, a być może z perspektywy przedterminowego końca nigdy nieważną? Czy spontanicznie spędza dzień z poznanym przypadkowo wolnym duchem, Sutherlandem (Tom Burke), korzystającym ze wszystkich dobrodziejstw egzystencji, przebierającym tak samo w używkach jak kobietach? Czy tak powinno wyglądać życie? Być może. Choć po spojrzeniu, jakie posyła finalnie hedonista, można mieć wątpliwości co do zapasu szczęścia, jakim dysponuje. Co robi człowiek, którego ciało zjadane przez chorobę bezustannie przypomina o nieustępliwości czasu? Czy w końcu znajduje chwilę, żeby poznać swoją podopieczną, Margaret (Aimee Lou Wood), którą zawsze darzył sympatią, ale stos papierów piętrzący się na jego biurku hamował okazywanie serdeczności? A może wraca do pracy, żeby przerwać spiralę spychologii, przeczytać uważnie wnioski mieszkańców i zrozumieć ich potrzeby, zamiast kolejny raz skazywać na wędrówkę po kręgach urzędowego piekła? Żeby w ostatniej minucie stać się kimś, kogo będą wspominać z sympatią, a nie wzruszeniem ramionami – może o to chodzi w życiu? Kto wie.

Konfrontacja z diagnozą terminalnej choroby to temat podejmowany dość często i chętnie, zarówno przez twórców artystycznych, niezależnych, jak i mainstreamowych. Kino głównego nurtu w ostatnich latach raczyło nas wysypem produkcji o umierających nastolatkach nastawionych na wzruszenie, odmierzonych jednakowymi narracyjnymi proporcjami, różniących się w zasadzie tylko obsadą. Być może śmierć jest tak banalna, że nie można powiedzieć o niej już niczego oryginalnego, co nie zostawi nas albo tonących we łzach albo pogrążonych w chłodnej, intelektualnej zadumie, do której przyzwyczaili nas chociażby François Ozon w Czasie, który pozostał (2005) czy Isabel Coixet w Moim życiu beze mnie (2003). A być może najlepszym sposobem do jej portretowania jest kontrowanie z euforią istnienia, jak zrobił to Radu Mihaileanu w Pociągu życia (1998), pomniku wystawionym ofiarom Holokaustu. Żeby jednak to zrobić, samemu życiu trzeba nadać definicję, określone wymiary i wagę.

Sam Mendes w swoim ostatnim filmie [2022; NASZA RECENZJA] użył opowieści o świetle jako sile wydobywającej z kliszy magię ruchomego obrazu. W Living światło żyje własnym życiem, niczym osobny bohater. Przedziera się między tymi ludzkimi, pulsując ferworem istnienia, osładzając blaskiem, dając wytchnienie. Jamie Ramsay, odpowiedzialny za zdjęcia także w trzech poprzednich filmach Hermanusa, nie miał łatwego zadania. W pojedynku z legendą Asakazu Nakai spisał się jednak znakomicie, ubierając brytyjską wersję opowieści w autorski sznyt, za co został uhonorowany Brązową Żabą na ubiegłorocznym festiwalu Camerimage. Jego zdjęcia wyznaczają tu rytm, zbliżeniami budują emocje, szerszymi planami afirmują życie samo w sobie, niczym estetyczne doznanie, będące często poza zasięgiem przeciążonej percepcji. Naprzemiennie chwytając pełne lęku przed niewiadomą spojrzenia Billego Nighy’ego z pełnymi blasku i ciekawości oczami Aimee Lou Wood nie pozostawiają złudzeń co do rzemieślniczej perfekcji, w której obraz aż tonie, dając poczucie stylowej uczty.

Hermanus podobnie jak Kurosawa [PROJEKT: KLASYKA 1952] próbuje dociec samego sensu życia, uciekając od roli arbitra. Zarówno w swojej powtarzalności, jak i nieprzewidywalności, przypisanych indywidualnie ludzkiej naturze, upatruje jakości wymykającej się wartościowaniu. Ta ocena nie miałaby zresztą sensu, nie w obliczu tykającego zegara. W przeciwieństwie do surowej estetyki japońskiego mistrza częściej operuje sentymentem, niebezpiecznie spychającym go na granicę taniego wzruszenia. Ciągle to jednak szantaż kontrolowany, który można i warto wybaczyć. Być może konkluzja trąci takim samym banałem jak życie i śmierć same w sobie – oto zostaliśmy bezwolnie wrzuceni w trybiki machiny, której zasad działania nigdy nie poznamy. Przy braku jakichkolwiek aksjomatów wszystko, co możemy zrobić, to zostawić to miejsce w lepszym stanie niż je zastaliśmy.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Living
Tytuł oryginalny:
Living

Rok: 2022

Kraj produkcji: Wielka Brytania

Reżyseria: Oliver Hermanus

Występują: Bill Nighy, Aimee Lou Wood, Alex Sharp, Tom Burke

Ocena: 3,5/5

3,5/5