Żyć pełnią ziemi – recenzja filmu „Living the Land” – Berlinale 2025

Siadaj młody na kolanach, opowiem Ci historię. Jesteśmy w Chinach roku 1991. W powietrzu unosi się zapach napływającego zagranicznego kapitału, a ruch drogowy stał się jednostronny – ze wsi do miast. Wojna domowa? Wielki skok naprzód? Polityka jednego dziecka? Było minęło, rany już się zabliźniły. Chwytaj ze mną za kosę, przecież zaczęły się żniwa! I przestań się już moczyć w nocy, czas dorosnąć.

Wiejską codzienność porządkuje zestaw rytuałów – ot, banał z pierwszego semestru na kulturoznawstwie. W Sheng xi zhi di kalendarzowa powtarzalność służy za klamrę fabularną, bo zwyczajnie odmierza czas, ale stanowi też główny zabieg stylistyczny filmu, mający na celu zjednanie tego, co ludzkie, z tym, co pochodzi z natury. Sposób pochówku czy małżeństwa, to, co się śpiewa i co się je, w co się ubiera i jak się spędza wolny czas, uzależnione jest od ułożenia gwiazd i obrotu planety. Meng Huo w swoim drugim pełnym metrażu wykorzystuje ten anturaż do opowiedzenia pozornie prostej historii o chińskiej prowincji. Pozornie, bo pod płaszczykiem rodzinnej sagi przedstawia własną impresję na zmiany zachodzące na świecie.

Zaczyna się od pogrzebu. Sztuczna żałoba z kurtuazyjnych i tradycyjnych pobudek szybko przemija, bo trzeba zakasać rękawy i wrócić do roboty. Przez ponad dwie godziny z okładem oglądamy urywki z życia chińskiej osady – kilkanaście życiorysów tworzących gęstą pajęczynę zażyłości i animozji. Akcja koncentruje się w większości na dziesięcioletnim Chuangu (Shang Wang), który miał to nieszczęście urodzić się trzecim; rodzice podrzucili go więc na odchowanie krewnym, a sami pognali do miasta za pracą. To dzielna chłopaczyna, choć w środku ledwo się trzyma. Otacza go mikrokosmos kolegów bliższych i dalszych, babć, cioć, wujków, dziadków, kuzynów, ale najważniejsze są dla niego dwie osoby – brutalnie szczera prababcia (Yanrong Zhang) i 21-letnia ciocia Xiuying (Chuwen Zhang), stale rugana i swatana wbrew swojej woli. To one uczą małego, jak odnaleźć się w tym szalonym świecie. Jak odpuścić i dążyć do kolejnego dnia.

Już sama warstwa wizualna służy rozwinięciu poszczególnych wątków. Warto docenić kunszt operatorski Guo Daminga, który swoją kamerą towarzyszy wszystkiemu, co na wsi piękne i brzydkie. Gdy scena wymaga refleksji – zastyga w bezruchu; gdy potrzeba zmian i zagęszczenia sytuacji – gna za bohaterami, nie odstępując ich na krok. W jego obiektywie muskane słońcem zboże ma tyle samo uroku co kastracja prosięcia. Sporo było w kinie elegijnych opowieści o schyłku tradycji rolnictwa: ludzi zastępują maszyny, kryzys klimatyczny niszczy plony, globalizacja dobija małych sprzedawców. Niekiedy w pastelowych, prześwietlonych barwach. Eksploatacja tych tematów – oczywiście nie bez przyczyn – nasila się w ostatnich latach, czego najdobitniejszym przykładem było, również premierowo pokazywane na Berlinale, Alcarràs Carli Simón.

Sheng xi zhi di nie żeruje na prostych emocjach – sporo tu śmiechu, sporo współczucia, wszystko idealnie wymieszane. Fabularnie to obyczajowa życióweczka, z którą każdy pewnie może się jakoś utożsamić, osadzona w konkretnym kontekście historycznym i geograficznym. Jednak sposób operowania przestrzenią wynosi ten film do rangi lepszego, niż mógłby się początkowo wydawać – zespala człowieka z otoczeniem, nadając przy tym podmiotowość ziemi. Z dbałością o kadr godną malarskich pejzaży ze wczesnych dzieł Terrence’a Mallicka, Meng Huo zamyka swoich bohaterów w totalnych kompozycjach, wymuskanym mise-en-scène. Ludzkie dramaty nikną wobec nieprzewidywalności wyroków Boga i Natury. Doczesne zachwyty na nic się mają przy wielkim pięknie świata.

Jak to bywa w przypadku filmów pochodzących z krajów totalitarnych, na wszystkie społeczne i polityczne komentarze poprzedzone planszą początkową ze stemplem cenzorskim trzeba patrzeć z przymrużeniem oka. Filmowcy z Państwa Środka co rusz zwracają obiektywy ku problemom codziennym, związanym z pracą, rodziną czy tożsamością, ale też ku kwestiom generacyjnym, komentując gwałtowny rozwój chińskiego imperium. Sheng xi zhi di zatrzymuje w czasie moment przejściowy, gdy najszybciej rozwijająca się gospodarka świata zalicza awans społeczny, łamiąc przy tym całą drabinę. Meng Huo opowiada o aranżowanych małżeństwach, rodzinach rozbitych przez przymus niskiej dzietności, nabierającej tempa rewolucji technologicznej czy partyjnej korupcji, ale nie porywa się na oskarżycielski ton – wszystko podane tak, by widz się domyślił, a cenzor mógł spać spokojnie.

I tak to się wszystko kręci, rok przemija, a każdą zmianę zapowiadają wybuchy sztucznych ogni oraz dudnienie orkiestry. Strzelają często i grają głośno, bo dzieje się wiele. A na każde przesilenie przewidziany jest osobny rytuał, specjalne odzienie i konkretna energia wewnętrzna. To wszystko tak lirycznie piękne, brzmi jak skrojone pod festiwalowe gusta. Ale Sheng xi zhi di jest konsekwentnie prowadzonym i starannie wykonanym zapiskiem roku z życia kraju. Bo choć kamera nie opuszcza wsi, to informacje miejskie czy zagraniczne docierają zewsząd za pomocą radiowęzła. To też w pewnym sensie film o przekazach – fizycznych i niematerialnych, o tym, co i komu po sobie zostawiamy każdego dnia. Film o ulotności i powtarzalności zarazem. Film o tym, że różnica między lokalnym a globalnym się zatarła. Nie pierwszy i nie ostatni pewnie, ale na pewno jeden z lepszych w tym gatunku. 

Living the Land

Tytuł oryginalny:
Sheng xi zhi di

Rok: 2025

Kraj produkcji: Chiny 🇨🇳

Reżyseria: Huo Meng

Występują: Wang Shang, Zhang Chuwen, Zhang Yanrong i inni

Ocena: 4/5

4/5