Długa noc przed nami – recenzja filmu „Lighthouse” – AFF

Renesans produkcji w nieoczywisty sposób czerpiących z tradycji kina grozy trwa w najlepsze już od paru lat. Nadszedł więc moment, w którym można zaobserwować rozwój twórczy autorów, których obrazy tę arcyciekawą modę zapoczątkowały. I tak jak niektórzy w kolejnych dziełach porzucili horrorową stylistykę (jak David Lowery, Trey Edward Shults lub David Robert Mitchell), tak inni konsekwentnie odświeżają gatunek, który jeszcze niedawno zdawał się mieć swe najlepsze czasy daleko za sobą. W 2019 roku na polskich ekranach gościły już drugie filmy Jordana Peele’a i Ariego Astera, oba przyjęte entuzjastycznie i dorównujące debiutom tych twórców. Taki jest też przypadek Lighthouse Roberta Eggersa.

Listopad to idealny czas na premierę filmu, w którym tak wielką rolę odgrywają warunki atmosferyczne. Miejsce akcji stanowi bowiem odcięta od świata przez szalejący sztorm wysepka gdzieś na wybrzeżu Ameryki (nie zostaje sprecyzowane gdzie; plan zdjęciowy znajdował się na krańcu Nowej Szkocji). Na wysepce stoi tytułowa latarnia morska, obok niewielka drewniana chatynka. W środku – dwaj mężczyźni: stary latarnik i jego nowy pomocnik, grani przez perfekcyjnie obsadzonych Willema Dafoe i Roberta Pattinsona. Mają dużo pracy do wykonania i dużo lęków do poskromienia, a na odludziu towarzyszą im jedynie mewy i gorzała. Na domiar złego wygląda na to, że panowie nie darzą się wzajemną sympatią. Trudno zatem spodziewać się, że obaj zakończą dyżur w latarni bez uszczerbku na ciele lub umyśle.

Litanię zachwytów wypada mi rozpocząć od dwójki aktorów. Robert Pattinson kolejny już raz przypomina, że saga Zmierzch bynajmniej nie była szczytem jego ambicji. U Eggersa z początku gra wycofanego milczka, ale dopiero gdy zaczyna się odzywać, prawdziwie rozwija skrzydła. Błyszczy zwłaszcza w scenie, w której przepływający przez jego usta potok wulgaryzmów brzmi niemalże jak poezja. Monolog ten to jednak jedyny moment w filmie, kiedy to Pattinson jest gwiazdą, bowiem przez resztę czasu trwania Willem Dafoe zjada swojego partnera na śniadanie. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej charakterystyczna fizjonomia tego aktora została tak świetnie wykorzystana w kreowaniu postaci. Jego Thomas Wake potrafi być prawdziwie przerażający, ale też niepoprawnie zabawny, potrafi być tajemniczy, ale i swojski, potrafi na jednym oddechu wygłosić rozległy monolog, ale też powiedzieć wszystko samym spojrzeniem. Występ Dafoe jest wybitny i zasługuje na wszystkie laury. Sądzę, że zwyczajnie nikt nie dałby rady mu tu dorównać, skoro Pattinson w tak doskonałej formie nawet się do jego poziomu nie zbliża. W każdym razie, aktorski koncert gwarantowany.

Wiele czynników wpływa na niezwykłą atmosferę Lighthouse – przede wszystkim jednak potęgujące uwarunkowaną meteorologicznie szaroburość świata zdjęcia, których autor, Jarin Blaschke, już w Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii dał się poznać jako prawdziwy wirtuoz naturalnego oświetlenia. Tym razem operator, pracując głównie we wnętrzach i w niskim kluczu, komponuje wzmacniające poczucie klaustrofobii kadry o posępnej elegancji (przywodzące na myśl Bergmanowską Godzinę wilka), a jednocześnie doskonale używa planów filmowych i różnych perspektyw. Innym elementem kreującym nastrój obrazu, obecnym również w debiucie reżysera, jest dbałość o język bohaterów, o którym na spotkaniu po seansie producent Jay Van Hoy powiedział, że to taka „piracka” mowa, zbliżona do dialektu nowoszkockiego. Niezależnie od językoznawczych szczegółów, drugi raz Eggersowi świetnie udało się wykorzystać akcent swoich postaci do kreowania nastroju całej opowieści.

Z Czarownicą łączy ten film też otwartość na interpretacje: w obydwu dziełach reżyser z wielką zręcznością rozrzuca przeróżne tropy, lubując się w kwestionowaniu tego, co widz już wie lub czego się domyśla. W Lighthouse osiąga ten efekt, dyskretnie poruszając się między perspektywami obydwu bohaterów i auktorialną. Jednak zamiast używać w tym celu sprawdzonych w kinie trików, Eggers miesza odbiorcy w głowie samym słowem. Forma pozostaje niezmienna, ale treść wypowiedzi kilkukrotnie otwiera kolejne płaszczyzny i aspekty, które wcześniej nie przeszły nam przez myśl. Niemożliwe wydaje mi się, żeby przy pierwszym seansie podążyć wszystkimi możliwymi do wytyczenia w Lighthouse ścieżkami. Interpretacja tego obrazu zależy więc w dużej mierze od widza. Jedni zobaczą w nim tylko dwóch wariujących mężczyzn, może usłyszą echa Lśnienia (od czasu Jacka Nicholsona nikt tak nie biegał z siekierą!), inni będą tęsknie zerkać na motyw światła, myśląc o pewnym rekwizycie z Pulp Fiction, jeszcze inni dopatrzą się fallicznych kształtów w wyglądzie tytułowej budowli. Sądzę, że jest kwestią czasu aż na YouTubie pojawią się szczegółowe analizy filmu, które pozwolą poszerzyć tę listę o kolejne pomysły.

Lighthouse Roberta Eggersa to jedna z najciekawszych premier tego roku: równie mocno zachwyca aktorsko, imponuje technicznie i stymuluje intelektualnie. Całe szczęście, że ostatecznie film będzie grany w kinach, bo gdzie lepiej doświadczyć mrocznej opowieści o uwięzionych w sercu sztormu niż w ciemnej, pełnej ludzi sali?

Jędrzej Sławnikowski
Jędrzej Sławnikowski

Lighthouse

Tytuł oryginalny: „The Lighthouse”

Rok: 2019

Gatunek: dramat, horror

Kraj produkcji: USA, Kanada

Reżyser: Robert Eggers

Występują: Willem Dafoe, Robert Pattinson i inni

Dystrybucja: United International Pictures

Ocena: 4/5

złoty bilet