The time to kill is now – recenzja filmu „Lady M.”

Katherine ma prawo czuć się jak przedmiot. Ojciec sprzedaje ją jako dodatek do nieruchomości, przez co zmuszona jest do ślubu z bogatym dziedzicem, Alexandrem. W rękach mężczyzny zdaje się być zabawką, na której ten do woli eksperymentuje. Spełnia on między innymi swoje fantazje erotyczne, polegające na poniżaniu dziewczyny, gdyż jest zupełnie niezdolny do tradycyjnego współżycia. Kat szybko zaczyna mieć dosyć takiego traktowania. Czas by nabrać sił na działanie przeciwko swemu mężowi oraz jego równie okrutnemu ojcu nadarza się, gdy obaj wyjeżdżają w sprawach służbowych. Wtedy to przekonuje się, czym jest wolność. Walczyć o nią będzie jednak nie za pomocą szlachetnych czynów, a drogą eliminacji kolejnych przeszkód. Nawet jeśli to oznacza morderstwo.

Czyżby szykował się kolejny film emancypacyjny? Nie bardzo, chyba że samo pokazywanie poniżanych kobiet jest drogą ku uświadamianiu społeczeństwa. A może to opowieść o tym, jak zło niszczy szlachetne jednostki? Niejako, ale jednowymiarowość postaci blokuje zupełnie szansę na głębszą analizę ich postępków. Szukacie tu jakiegoś drugiego dna? Pewnie znajdziecie, lecz schowano tam niewiele ponad odwieczne prawdy, bądź puste frazesy.

William Oldroyd, popularny reżyser teatralny, nie miał większego pomysłu na swój pierwszy film. Okroił opowiadanie „Powiatowa lady Makbet” Nikołaja Leskowa do wymiaru kostiumowego slashera. W dodatku o tyleż perwersyjnego, że postać morderczyni wydaje się sympatyczną nastolatką. Jej winniśmy kibicować. Nie znajdziemy tutaj żadnych rozważań nad moralnością, raczej pięknie wyestetyzowaną niemoralność. Uśmiechałem się zawsze, gdy bohaterka wodziła wzrokiem po swych wrogach, gdybając „jakby ich tu zabić”. Traktowałem jak dobry dowcip zupełnie wyprane z emocji sceny zbrodni, w których mordowanie jest zwyczajną czynnością. W końcu nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem, zauważywszy makabryczne twisty fabularne. „Lady M.” da się odebrać jako czarną komedię, przez wzgląd na lekkość, z jaką podchodzi do kwestii śmierci. Użyto tu zresztą montażu oraz tonu wypowiedzi przypominającego filmy Todd Solondza. Mam jednak wątpliwości czy „rozrywkowy” charakter dzieła został osiągnięty świadomie. Melanż kina artystycznego z wisielczym humorem wydaje się bowiem bardzo niezręczny.

Jeśli nie jesteście jednak psychopatami (choćby we własnym mniemaniu, niczym autor niniejszej recenzji), trudno będzie wam wygrzebać z tego filmu pozytywy. Owszem, można docenić piękno kadrów, kostiumy, kolorystykę… We wszystkich tych kategoriach „Lady M.” jest niestety, zaledwie dobra. To nie starcza by zrównoważyć brak podłoża dla dłuższych rozważań nad filmem. Nie czuję nawet, by Williama Oldroyda można było nazwać „nadzieją reżyserii”. Swe sceniczne inspiracje zaadaptował na srebrnym ekranie poprawnie, acz to żaden powiew świeżości, zwłaszcza w brytyjskim kinie.

Adrian Burz

Lady M

Lady M


Rok: 2016

Gatunek: Kostiumowy

Twórcy: William Oldroyd

Występują: Florence Pugh, Cosmo Jarvis, Naomi Ackie i inni

Ocena: 2,5/5