Dlaczego? – recenzja filmu „Kursk”

W ostatnim roku minionego stulecia trzydziestojednoletni Thomas Vinterberg wciąż objeżdżał świat, zbierając gdzie się tylko pojawił ciężarówki nagród za swoje „Festen”. W tym samym czasie media na całym świecie żyły dramatem marynarzy uwięzionych w zatopionym Kursku. Być może Duńczyk w hotelowych telewizorach obserwował pokrętne tłumaczenia rosyjskiej wierchuszki, sprzeczne doniesienia ratowników, może właśnie wtedy pomyślał, że to bardzo filmowa historia?

Niezależnie od tego, jak było w rzeczywistości, to „Kursk” spod ręki Vinterberga wszedł na ekrany kin ponad 18 lat po bolesnych wydarzeniach z Morza Barentsa. Widzom pozostaje zadać jedno pytanie: dlaczego? Rozpoczynając od najbardziej elementarnego: dlaczego powstał anglojęzyczny, belgijsko-francusko-luksemburski film duńskiego reżysera opowiadający o katastrofie rosyjskiego okrętu i norweskiej akcji ratunkowej? Przez bardziej zastanawiające od kosmopolityzmu, wręcz filozoficzne: dlaczego w 2018 roku wciąż ktoś uznaje, że dobrym pomysłem jest kazać mówić aktorom po angielsku z dziwnym akcentem, by udawali Rosjan? Bardziej czepialska osoba mogłaby głośno zastanowić się, co tu robi wątek bohaterskiego i bez skazy Colina Firtha, którego rola ogranicza się do stania na baczność, uśmiechania i rzucenia jednego żartu.

Bardziej od przyczyn powstania tego dziwnego projektu intryguje jednak dobór ekipy. Scenarzysta Robert Rodat w latach 90. stworzył m.in. „Szeregowca Ryana” i „Patriotę” z Melem Gibsonem, po czym najwyraźniej złapał wirusa milenijnego. „10 000 B.C.”, „Thor: Mroczny świat”, „Warcraft” – to tylko niektóre z przebojów, nad którymi pracował. Pierwotnie na planie pracami miał kierować Martin Zandvliet, twórca nominowanego do Oscara „Pola minowego„, dla którego miał to być anglojęzyczny debiut. Niestety, po sześciu miesiącach prac zrezygnował z posady w wyniku konfliktu z producentem, Lukiem Bessonem, a na jego miejsce ściągnięto innego Duńczyka.

Z tego zamieszania możemy wysnuć dwa wnioski. Po pierwsze wydaje się, śledząc dotychczasową karierę obu panów, że Zandvliet dużo lepiej nadawał się do odtworzenia dramatu marynarzy. W „Polu minowym” zdążył już wzruszyć cały świat losem nieletnich żołnierzy Wehrmachtu po wojnie przymusowo rozminowujących duńskie wybrzeże. W sytuacji Niemców i Rosjan jest zresztą wiele punktów wspólnych. W obu wypadkach bohaterowie zostali postawieni z nie swojej winy w sytuacji, kiedy każdy moment ich życia może być ostatnim, gdy tak niewiele zależy od nich, mogą liczyć tylko na siebie. Niestety nigdy nie dowiemy się, jak losy rozbitków widział ten twórca.

W innej sytuacji niż znajdujący się na fali wznoszącej, produkujący do tej pory same hity Zandvliet jest Vinterberg. Złote dziecko duńskiego kina, jeden z sygnatariuszy i autorów Dogmy 95, zaczynał z przytupem bardzo głośnym „Festen„, po czym… przepadł. Przez półtorej dekady jego kolejne projekty raczej nie okazywały się triumfami artystycznymi, a w boxoffice konsekwentnie przepadały. Światu przypomniał o sobie ponownie w 2012 roku, kiedy jego „Polowanie” z Madsem Mikkelsenem zachwyciło publikę w Cannes. A następnie zrealizował m.in., nieudaną „Komunę” z Trine Dyrholm. Teraz przez francuskich producentów został potraktowany jak wyrobnik, który zrealizuje obraz pod linijkę, bez zadawania zbędnych pytań. Smutny upadek w dwudziestą rocznicę triumfu.

W „Kursku” tragiczne wydarzenia poznajemy z aż czterech perspektyw, co nie wpływa pozytywnie na budowanie ładunku emocjonalnego, a kieruje nas raczej w stronę obiektywnej kroniki wydarzeń. Jednocześnie jednak film przepełniony jest one-linerami, emocjonalnymi scenami i patosem, co sprawia, że nie sposób traktować go z pełnym zaufaniem. Największy problem i wręcz niewybaczalny błąd twórców stanowi fakt że w żaden sposób nie czuć tu upływu czasu, chociaż to, było nie było, opowieść o wyścigu z nim. Autorzy poskąpili nam nawet kalendarza czy zegara, efektem czego widz nie wie, czy kolejne sceny dzieli 30 minut czy 12 godzin. Zresztą wydarzenia zdają się czasami przedstawiane niechronologicznie, trudno bowiem wytłumaczyć, jakim innym sposobem przypadkowa mieszkanka Siewierodwińska (czyli miasta gdzie Kursk stacjonował) miałaby wiedzieć o katastrofie podczas manewrów przed dowódcą owych.

Pierwszą z fabularnych nici stanowi historia załogi tytułowego okrętu. Tu koncentrujemy się wokół oficera Michaiła Awerina (Belg Matthias Schoenaerts), który już po wypadku jako najstarszy stopniem przewodził ocalonym. Poznajemy zresztą jego i resztę załogi na kilka dni przed początkiem feralnych wydareń, kiedy mężczyźni przygotowują ślub jednego z nich. Wojacy są tak biedni, że aby mieć na alkohol, sprzedają swoje zegarki, a na weselu wyśpiewują chóralnie podniośle marynarską wersję “O Tannebaum”. Te wszystkie elementy jeszcze wrócą. Losy żony Michaiła – Tani Aweriny (Francuzka Léa Seydoux) – pokazują nam lądową perspektywę. Jako najmądrzejsza, najdzielniejsza i najbardziej zdeterminowana z żon marynarzy bohatersko kłóci się z Głównym Admirałem (Szwed Max von Sydow) podczas jego konferencji prasowych, próbuje wywierać wpływ na polityków, by przyjęli zagraniczną pomoc i jednoczy wokół siebie środowisko.

Dużo trudniej uzasadnić istnienie dwóch pozostałych wątków. W pierwszym z nich brytyjski komandor David Russell (Colin Firth) siedzi w sztabie i obserwuje działania Rosjan, ze stroskaną miną mówiąc, że musi im pomóc. W drugim moskiewski dowódca manewrów, generał Gruziński (znany z „Toniego Erdmanna” Niemiec Peter Simonischek) najpierw nie wie, co się dzieje a potem przechodzi przemianę wewnętrzną off-screen. Obie historie zasadniczo nic nie wnoszą do całości, zwłaszcza część Firtha wydaje się trudna do obronienia i zdaje się dodana tylko po to, by wpisać na plakat znane nazwisko.

Większość problemów filmu wydaje się wynikać jednak ze scenariusza Rodata. Poddał się on po raz kolejny swojej skłonności do typowo amerykańskiego patosu, który nie do końca dobrze współgra z europejską wrażliwością. Przez przedramatyzowanie „Kursk” słabo się sprawdza jako opowieść o historycznych wydarzeniach. Przez poszatkowanie narracji nie dostarcza ładunku emocjonalnego. Przez skrajną kosmopolityczną europejskość nie niesie za sobą żadnego ładunku kulturowego ani poznawczego. To film, który sam nie wie, co chce przekazać, którego powody istnienia, poza chęcią zarobienia pieniędzy, są całkowitą tajemnicą. Kompetentnie zrealizowane kino, pozbawione jakichkolwiek powodów, by je oglądać.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Kursk

Rok: 2018

Gatunek: katastroficzny

Kraj produkcji: Francja / Belgia / Luksemburg

Reżyser: Thomas Vinterberg

Występują: Matthias Schoenaerts, Léa Seydoux, Peter Simonischek i inni

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 2,5/5