Przedstawiamy tekst nagrodzony podczas organizowanego przez Festiwal Kamera Akcja konkursu Krytyk Pisze. Laureata nagrody głównej wyłoniło Jury Twórczyń w składzie: Luiza Skrzek i Katarzyna Warzecha.
Tekst publikujemy w formie niezmienionej.
Wszedłem w las ciemny; jaka gęstwa dzika
Jakie w tym lesie okropne pustkowie,
Żyjący język tego nie wypowie;”1
No dobra, tak naprawdę mam 25, a nie 35 lat. Wiek się nie zgadza. Ale reszta już tak. Bo kiedy zaczynasz się interesować kinem, to wchodzisz w „dziką gęstwę”. Milion premier, trylion platform, setki klasyków do nadrobienia i kilkadziesiąt polajkowanych list na Letterboxd (każda nieodhaczona uwiera równie mocno).
Muszę to jakoś usystematyzować. Nie obejrzę wszystkiego. Kino zaczyna mnie przytłaczać. No to niech będzie, że mam jeden streaming na raz. Ok. Jedna lista nadrabiana na raz. Ok. A jednak nie ok. Sorki, kino moralnego niepokoju, ale muszę od ciebie odpocząć. Znowu skaczę. Znowu oglądam film spoza list. A tymczasem nieobejrzany Tarkowski łypie na mnie okiem i przypomina: „Nie będziesz krytykiem, jeśli nie obejrzysz w końcu Stalkera!” (no i do dziś nie obejrzałem).
„Ale, Paweł! Właściwie po co ci to kino? Czego w nim szukasz?” – słyszę wewnętrzny głos i nie potrafię mu odpowiedzieć. Nie wiem czego chcę i nie rozumiem co wokół mnie się znajduje. Ciąży mi ten wszechogarniający szum. Ale kiedy wszystkiemu dam nazwę, to będzie mi łatwiej. Potrzebuję określić jakoś ten chaos, stworzyć model, dojrzeć kształty, zbudować kinematograficzny kompas.

No to patrzę na dwie bardzo różne filmowe listy: topkę Filmweba i ranking Sight&Sounda. Kinowe profanum i kinowe sacrum. Całkiem reprezentatywne zestawienie. Przyglądam się Filmwebowi. No tak, to lista filmowych mesjaszy. Są tam wybawiciele (Django, Frodo z Powrotu Króla, Simba z Króla Lwa), nauczyciele (Lot nad kukułczym gniazdem), dawcy nadziei (Skazani na Shawshank) i ci oddający za innych życie (Leon Zawodowiec, Życie jest piękne). Ranking Sight&Sounda to z kolei lista diabłów. Jest tam fałszywy prorok (Noc myśliwego), są tam bohaterowie zwiedzeni zmysłowością (Zawrót głowy, Piękna praca) i dążący ku upadkowi (Obywatel Kane, Jeanne Dielman…).
Dobra, chyba powoli zaczynam dostrzegać w tym wszystkim kształty i zarysy. Czyli kino popularne wskazuje nam kierunek, a artystyczne zrzuca z drogi, którą do tej pory szliśmy? Popkultura pozwala nam dotknąć tego czego szukamy, a arthouse tych, którzy szukają? Czyli kino popularne to Niebo, a artystyczne to Piekło? Będą oczywiście liczne wyjątki, ale nimi się na razie nie przejmujmy. A no i są jeszcze filmy pojawiające się na obu listach. Np. Ojciec chrzestny. Ja nie przepadam, więc jak dla mnie to może być Czyściec.
A może wystarczyłby tylko prosty podział na bohaterów i antybohaterów? Ale chyba jest w tym coś więcej. Weźmy np. Pamiętnik. Niech pierwszy rzuci kamieniem kto w pełni oparł się tej idyllicznej wizji miłości. Ale to nie płytcy bohaterowie nas w niej poruszają, tylko niebiańska wizja ich związku. Faktem jest, że wartości odżywczych w Pamiętniku jest tyle, co w wacie cukrowej, ale przecież to nie jest film do rozkminiania. Bo Raj nie jest do rozkminiania, jest do przeżywania. Im intensywniej tym lepiej. Smak nie jest ważny, ważne jest znaleźć się możliwie blisko Nieba. Za wszelką cenę.
Podsumujmy co mamy. Jest kino, które próbuje dotknąć naszych tęsknot i ukazać nam Raj. A jest też kino, które pokazuje nam jak może skończyć się nieumiejętne szukanie Raju. „Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym”2 – jak pisał Dickens.

Są więc filmowe znaki kierunkowe i znaki zakazu. I do tego bajki dla dzieci, w których twórcy potrafią postawić jednych i drugich tak dużo, że nie widać za nimi drogi. Ale subtelniejsze dziecięce kino też oprze się powyższej klasyfikacji. Bo np. Pinokio i stary Disney to oczywiście kino piekielnych przestróg, a wspomniany już Król Lew jest filmem o wybawicielu (btw Rafiki to trochę Jan Chrzciciel, a scena rozmowy Simby z duchem ojca przypomina scenę rozmowy z Bogiem Ojcem w filmie Monty Python i święty Graal). Ale jeszcze lepszym przykładem będzie Niezwykła Przygoda Kubusia Puchatka, która (i piszę to całkiem serio) jest ekranizacją końca Ewangelii. Krzyś zostawia swoich pluszowych uczniów, ale mówi Puchatkowi, że „jeżeli nawet bylibyśmy osobno to i tak będę z tobą. Zawsze.” (zesłanie Ducha Świętego?). Przyjaciele szukają chłopca, aż w końcu odnajdują go na miejscu zwanym „Czaszką” („Golgota” na której umiera Jezus to po grecku „Czaszka”). Później Krzyś opuszcza przyjaciół po raz drugi, ale wtedy (po Zmartwychwstaniu?) świat nie wydaje im się już straszny. Wątpię, że wszystkie te rymy powstały przypadkiem. Zwłaszcza, że nawet imię „Christopher” ma w sobie słowo „Christ”.
Ale zostawmy Jezusa i wróćmy do Piekła. Pisałem, że „piekielny” rodzaj kina spycha nas z drogi, którą idziemy. Ale przecież nie kochamy Jeanne Dielman… dlatego, że Akerman przestrzega nas przed losem głównej bohaterki. Istotą kina piekielnego jest współczucie. Oglądamy błądzących nie tylko po to, żeby samemu nie błądzić, ale przede wszystkim po to, by nauczyć się dostrzegać błądzących wokół siebie. Kino popkulturowe i rajskie jest tylko dla nas. Kino artystyczne i piekielne jest dla naszych bliźnich. Oba są nam równie potrzebne.
I tutaj docieramy do ważnego pytania. Bo o ile Jeanne Dielman… oczywiście posiada formalną szlachetność, to rajski Pamiętnik traci ją już w otwierającej ptasiej sekwencji, nakręconej do rytmu wstukiwania w stockową wyszukiwarkę hasła „freedom”. Czy więc kino „niebiańskie”, a więc próbujące dotknąć nieskończone piękno, ukazać nam spełnienie naszych tęsknot i najgłębszych, duchowych marzeń musi być infantylne?

Na szczęście nie. Bo do spełnionego artystycznie kina rajskiego możemy zaliczyć, choćby Deszczową Piosenkę nie posiadającą smutku, którego nie przezwyciężyłby w pojedynkę uśmiech Gena Kelly’ego oraz destylujący z życia przebłyski duchowej ważności Boyhood (zresztą Uczniowska Balanga i Przed wschodem słońca też by tu pasowały). Ale chyba najbardziej emblematycznym i konsekwentnym twórcą filmowych Rajów był Eric Rohmer. Jego filmy są przykładem o tyle ważnym, że dla wielu z pewnością nieoczywistym. Łatwo pomylić rohmerowskie pozory realizmu z realizmem, jednak wystarczy wsłuchać się w piękne i lekkie oracje bohaterów francuskiego reżysera, by zrozumieć, że misternie tkana przez Rohmera atrapa rzeczywistości ma tylko jeden cel: sprawić, by widziany w niej Raj wydał nam się bliski, dostępny na wyciągnięcie dłoni. Nie znam kina, które byłoby skuteczniej budujące. Problemy bohaterów Rohmera nie są błahe, ale na ekranie występują w pojedynkę i przez to nas nie przytłaczają. Światy Rohmera to zlane złotym słońcem wybrzeża i pastelowe miasta, które mają tylko jedną rysę, tę jedną małą usterkę, którą wystarczy naprawić, by móc dotknąć wytęsknionego szczęścia. Tworząc swoje światy w ten sposób, reżyser zdaje się sugerować nam, że by poradzić sobie ze słabościami wystarczy wszędzie wokół nich dostrzegać piękno. Tę receptę Rohmer daje nam mimo woli, nie jest ona ukryta w wysublimowanym filozoficznym morale. Twórca przekazuje nam ją całym swoim kinem i całym sobą. I rzeczywiście przez jakiś czas po seansie nosimy rohmerowskie okulary. Widzimy inaczej. Chaos znika pod spojrzeniem potrafiącym dostrzec piękno.
Tęsknię za brakiem kinowego chaosu, za czasem, gdy nie analizowałem natrętnie wszystkiego, co pojawia się na ekranie, czasem gdy byłem jeszcze nienasycony i przez to oglądanie w kinie Filmu o pszczołach było spełnionym sennym marzeniem, a scena z UFO w Kurczaku Małym dzierżyła tytuł najbardziej przerażającej sceny filmowej wszech czasów. Tęsknie za czasem, gdy miało się w głowie tylko najbliższy film Disneya, a nie dziesiątki list filmów, które „You Must See Before You Die”. I w końcu tęsknię za czasem, kiedy kino przyjmowałem szczerze i bezrefleksyjnie. Za czasem, kiedy pozwalałem Pamiętnikowi mnie wzruszać.

Ta cała systematyka jest oczywiście zbyt prosta, by mogła być trafna i pewnie częściej nie działa, niż działa. Ale ja wciąż nie potrafię patrzeć jak Rohmer. Póki co moją receptą na chaos jest tworzenie map. Muszę czegoś się chwycić. Muszę znaleźć drogę. Muszę wszystko sobie ponazywać, bo inaczej zwariuję.
Czyli postanowione. Mamy filmowe Niebo i Piekło. A no i Czyściec. Poza Ojcem chrzestnym wrzućmy do niego wszystkie klasyki, których nie chce się obejrzeć, ale przecież trzeba je nadrobić na drodze do filmoznawczej świętości.
Podróż przez kinematografię przypomina Boską komedię. Tylko, że jeśli w tej komedii jest coś śmiesznego to chyba tylko ja i to, że tak uparcie wśród tych wszystkich filmów tkwię. Bo w kinie chciałbym najbardziej pokochać momenty w których je zostawiam. Być może Dante obejrzał Piekło, Czyściec i Niebo nie tylko z powodów moralistyczno-religijnych, ale również w tym samym celu, w którym ja oglądam filmy Rohmera, tj. żeby ostrzej i piękniej dostrzegać rzeczywistość. A żeby to zrobić poeta na końcu odwraca swój wzrok. Bo tak moglibyśmy odczytać jego ostatnie słowa w przekładzie Juliana Korsaka.
„Lecz chęć i wola (…) przez miłość w inną zwróciły się stronę, miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy.”
Gdy kończę pisać ten tekst, jest już późno. Zaraz pójdę spać. Mam już mało czasu, by odwrócić dziś wzrok.
Ale mimo to spróbuję. Mam jeszcze chwilę i przez tę chwilę wyrzucę z głowy kino. Może uda mi się na moment opuścić ten chaos, FOMO, cały ten szum i pęd. Może uda mi się pomyśleć o bliskich, spojrzeć w górę, zobaczyć gwiazdy.
Ale z drugiej strony, być może to właśnie dzięki kinu łatwiej mi jest pielęgnować w sobie to coś, co wprawia te gwiazdy w ruch.