Seans Konklawe ewokował we mnie wspomnienia o jednym z zabawniejszych tekstów, jakich doświadczyłam na studiach filozoficznych. Spośród Akwinatów, Augustynów i innych Boecjuszy wyróżnia się w mej pamięci jeden gość – Pseudo-Dionizy Areopagita. Mniejsza o dowcipkowanie z ksywy, bo to, że prefiks „pseudo” przed imieniem nikomu w życiu by nie pomógł, nietrudno konstatować, a jej kontekst nie ma tu żadnego znaczenia. W Liście do mnicha Demofila znaleźć można jeden fragment, do którego – przyznam szczerze – co jakiś czas wracam sobie, kiedy brakuje mi groteski w typie Janusza Tracza fundującego Tulczynowi ukrzyżowanego Chrystusa o twarzy wyrzeźbionej na podobieństwo pierwszego demona polskiego ekranu. Albo amerykańskich urn wyborczych. Pseudo-Dionizy szkicuje słowem wstępu biblijne historie o Bożej łaskawości wobec miłujących swoich nieprzyjaciół, żeby przejść do właściwego tematu listu. Demofil naskoczył na kapłana za ulitowanie się nad rzucającym się do jego stóp grzesznikiem. Wstęp sugeruje, że oto będzie krytykował postawę mnicha w podobnym tonie synomarnotrawnej przypowieści. Nic bardziej mylnego:
A teraz, posłuchaj naszej opinii: jest rzeczą niedopuszczalną rzucanie oskarżeń na kapłana tak przez diakonów, którzy w swojej pozycji stoją wyżej od ciebie, jak i przez mnichów, którzy są tobie równi, nawet jeśli uważasz, że kapłan ten łamie święte wartości, lub uznaje się, że jest winny pogwałcenia jeszcze innych nakazów. Jeżeli brak ładu i zamęt łamią boskie zasady i prawa, to i tak nie ma żadnego powodu, aby obalać „dla Boga” porządek hierarchiczny, który przez Boga został ustanowiony.¹
Przywiązanie do kościelnej hierarchii, choć jest po prostu pokłosiem neoplatońskiej ontologii, w takiej wersji nabiera mocno kreskówkowego charakteru. Ziemskie mazanie wyświęconych kapłanów na nieomylnych wzbudza politowanie, rzuca na myśl same podśmiechujki, ale równocześnie przypomina o obgadanych już wzdłuż i wszerz systemowych problemach, które wciąż potrafią przecież zostać skwitowane w katolickich środowiskach starym dobrym bonmotem o świętym Kościele i grzesznych ludziach (czy też jakby to wulgarnie określił Józef Piłsudski…). Polska perspektywa z świętym za życia papieżem, co wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię i na pewno nie wiedział, też dodaje tu kolejnych kropel komizmu. Komizmu rządzącego z kuluarów filmem Bergera.
Konklawe rozpoczyna się prologiem, po którym spodziewać by się można tej rytmicznej basowej tercji z czołówki House of Cards albo trapowej roboty Britella do Sukcesji. Kamera podąża za ubranym w czarny kostium mężczyzną z teką, którego życiową pozycję zdradza jedynie burgundowe nakrycie głowy. Oto drużyna kapłanów różnego stopnia zbiera się wokół łoża zmarłego właśnie papieża. Śmierć ma jednak znaczenie drugorzędne, kiedy do gry wchodzi sprawa sukcesji – i to nie byle jakiej, bo rozchodzi się przecież o dziedzictwo dogmatu o nieomylności. Grany przez Ralpha Fiennesa dziekan Lawrence przyjmuje w tej sytuacji rolę najstarszego brata, który chce wreszcie ogarnąć własne życie, ale spada na niego rola swoistego seniora rodu. Lawrence, sam targany trudnościami z praktyką modlitewną, zarządzać jednak już niczym od dłuższego czasu nie chce, a idealnym planem na dalsze życie zdaje mu się zakonna egzystencja. Papież pozostawia mu jednak niechciany spadek w postaci zadania organizacji konklawe.
I powraca temat skrzywień poznawczych dotyczących hierarchii, wspomnień z bierzmowania, kiedy obecność biskupa wydawała się jakimś niesamowicie nobilitującym wydarzeniem. W Konklawe arcybiskup znaczy w końcu tyle co nic. Woźniak (w tej roli polski akcent w osobie Jacka Komana) z odejściem przełożonego radzi sobie zdecydowanie najgorzej, zatapiając smutki w alkoholu. Tym bardziej że jak każdy bohater filmu ukrywa coś, o czym papież wiedział, ale nie powiedział. Berger szybko spycha go poza nawias ekranu, przypominając nam maluczkim, o jak wieloelementarnej hierarchii tu mówimy. Robert Harris – autor literackiego pierwowzoru – specjalizuje się w takich światach, gdzie napisy leciutko pobłyskują już żółcią. Wszyscy bez przerwy knują, uprawiając chciałoby się powiedzieć rasową politykę. Widzieliśmy to już wielokrotnie, choćby we wspomnianych wyżej tytułach z małego ekranu, u Oliviera Stone’a czy w innych klasykach kina politycznego.
Berger opowiada o spiskach niedomkniętymi drzwiami, odbijającą szepty klatką schodową i hałasami zza ściany albo wszechobecnymi donosami. Nie wchodzi w żadne oniryzmy spod znaku Sorrentino, nie bierze też do końca na poważnie wszystkich etycznych dylematów, jakie nachodzą bohaterów. Bliżej mu już do – idąc kościelnymi skojarzeniami – adaptacji Browna, choć jego spiskowość jest znacznie bardziej przyziemna. Moment przyjazdu kardynałów z całego świata na kilkudniowe igrzyska wprowadza tu tak naprawdę ducha późnego Almodóvara. Księża popalają fajki – również te elektryczne, stukają w smartfony na tle barw podstawowych w ciemnych tonacjach, a wszystko to w akompaniamencie drapiących smyków. Każdy wywrot fabularny, nawet najbardziej telenowelowy, wydaje się w tym świecie oczywistym rozwiązaniem. Większość takich zaskakujących wątków wypada oczywiście dość nagłówkowo, w ich nagromadzeniu można by się i dopatrywać jakiejś odmiany smarzowszczyzny, natomiast Konklawe dalej prezentuje się w tym elegancko. Niczym filmowy Lawrence Berger załatwia te sprawy w reżyserskich białych rękawiczkach. Moralnie wątpliwe pragnienie dotarcia na szczyt hierarchii nawet po trupach okrywają gładko wyprasowane sutanny, hipnotyzujące freski Michała Anioła czy nawet biel kart do głosowania. Obok hierarchii porządku pilnuje tu również rytualność, której kamera przygląda się bardzo pieczołowicie, dodając komizmu całemu zajściu. Papieski trup jeszcze nie zdążył wystygnąć, ale już należy mu zdjąć pierścień, znaleźć następcę, nie myśleć za dużo o ludzkich pierwiastkach całego zajścia.
Gdzieś na tej całej szachownicy ujawnia się prawdziwa stawka dogmatycznej posadki. Wszyscy ją znamy i wiemy, jakich stron czy postępowania w tym sporze możemy się spodziewać. Konklawe w tej materii wypada akurat dość blado. Trudno powiedzieć, na ile jest to kwestia wypłowiałości dyskusji o przyszłości Kościoła, a na ile jego własna stylistyczna miałkość. Ideologiczny spór tli się gdzieś w kuluarowych rozmowach, niby napędzając kardynałów do walki o watykański fotel. Zwolennicy kontynuacji postępowej drogi zmarłego papieża, tradycjonaliści, postulujący zatrzymanie liberalizacji w kwestii polityki społecznej czy ekumenicznego podejścia – nic szczególnie ekscytującego, po prostu tokenowe postacie w watykańskich Simsach. Znacznie lepsze wrażenie wątki indywidualnych wątpliwości bohaterów, które ładnie przygrywają duchowi groteskowej anachroniczności ekranowych procesów. Monumentalność całego przedsięwzięcia i architektury miejsca skontrastowana zostaje z czterema ścianami prywatnych pokoi czy głośnym, odbijającym się od granic pomieszczeń oddechem. Nie wszystkim się w ogóle chce uczestniczyć w całym teatrze, część nie widzi w tym sensu, a status quo zmienia się w takim tempie, że trudno powiedzieć, czy ktokolwiek jest tam tak naprawdę gotowy na przejęcie – przynajmniej teoretycznej – władzy nad Kościołem. Jak wiemy z historii, lepiej się rządzi z kuluarów. Jednostkowe dylematy rządzą Konklawe, cicho skrywając się pod ciężarem hierarchicznych zawiłości, symbolizowanych przez architektoniczną gigantomanię Watykanu. Może Konklawe w całej swojej siatce skojarzeń i narracyjnych zabiegów nie chwali się szczególną oryginalnością, ale pozostawia z poczuciem ironicznej satysfakcji. Tej od Janusza Tracza i Pseudo-Dionizego.
¹ Pseudo-Dionizy Areopagita, Pisma teologiczne.: Imiona boskie. Teologia mistyczne. Listy, tłum. M. Dzielska, Wydawnictwo Znak, Kraków 1997, s. 185.
Konklawe
Tytuł oryginalny: Conclave
Rok: 2024
Kraj produkcji: Wielka Brytania, USA
Reżyseria: Edward Berger
Występują: Ralph Fiennes, Stanley Tucci, John Lithgow i inni
Dystrybucja: Monolith Films
Ocena: 3,5/5