Shut up! And let him sing! – recenzja filmu „Kompletnie nieznany”

Już za dwa tygodnie dowiemy się, czy najnowszy film Jamesa Mangolda o Bobie Dylanie zdobędzie Nagrodę Akademii Filmowej. Nominowany w najważniejszych kategoriach pozostaje obrazem chłodniej przyjętym niż biografia Johnnego Casha jaką zaproponował reżyser w 2005 roku. W tegorocznym sezonie Mangold odkrywa przed widzami chmurne oblicze autora Like A Rolling Stone przypominając o decydującym momencie jego kariery i dając mu twarz złotego chłopca współczesnego Hollywood.

Czy jednak Bob Dylan jest już kompletnie nieznany? Jego charakterystyczny wizerunek i oryginalny głos bez trudu rozpozna każdy, kto choć liznął temat kultury popularnej drugiej połowy XX wieku. Młodzieniec z harmonijką zerka na nas z kart podręczników, a dzieci na zajęciach muzycznych w szkole podstawowej śpiewają Odpowie Ci wiatr, wiejący przez świat…. Temperatura, polityczność, bunt, anarchizm tej muzyki, podobnie jak twórczości Beatlesów, Doorsów, Hendriksa, stała się przypisem do akapitu w książce do historii. W Polsce zresztą, choć zawsze mieliśmy nieskrywaną słabość do natchnionych bardów z gitarami, piosenki Dylana nie były szczególnie popularne poza kilkoma najważniejszymi tytułami. Może to osobność artysty, chropowatość jego wykonań, a może zabrakło przekonującego tłumacza który przeniósłby w odpowiednim czasie rewolucyjny świat artysty na nasze rodzime warunki jak uczynił kiedyś Maciej Zembaty z introwertycznymi piosenkami Leonarda Cohena. Bob Dylan wpisany już został do szacownego kanonu muzyki i literatury, co przypieczętowała decyzja Komitetu Noblowskiego. Z drugiej strony stał się także internetowym memem, gdy w sieci zaczął krążyć fragment teledysku do We are the World, na którym zagubiony poeta wydaje się nie podzielać entuzjazmu innych gwiazd obecnych na historycznym nagraniu.

Kompletnie nieznany skupia się na zaledwie czterech pierwszych latach z kilku dekad kariery rockowego barda. Timothée Chalamet, niemal bez charakteryzacji upodabniającej go do Boba Dylana, wciela się w młodego autora zdobywającego rozgłos i popularność na folkowej scenie. Scenariusz, oparty na książce Elijaha Walda Dylan Goes Electric!, przedstawia początki drogi twórczej artysty i kontrowersje związane ze zmianą stylu muzycznego, której dokonał w połowie lat sześćdziesiątych. Opowiadając o Dylanie, amerykański reżyser nie idzie drogą Todda Haynesa, który w I’m Not There (2007) kreśląc obraz muzyka nadał każdej z jego osobowości czy person twarz innego aktora (a nawet aktorki – niezapomnianej Cate Blanchett). Wybiera znacznie prostsze środki wyrazu, skupiając się bardziej na atmosferze, jaka otaczała poetę w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Nie próbuje rozwikłać zagadki Dylana; nie naświetla faktów z jego przeszłości, które rzutowałyby na ekranową współczesność; nie psychologizuje. Naburmuszony trubadur ukazany jest przede wszystkim poprzez swoją muzykę oraz relacje z innymi. 

Poznajemy go, gdy zmierza autostopem do Nowego Jorku na spotkanie ze swym idolem, Woodym Guthriem. Niczym człowiek, który spadł na Ziemię, nie wydaje się nigdzie przynależeć. Jest obcy, zagubiony, kompletnie nieznany. Wykonuje balladę ku czci Guthriego w szpitalu tuż przy łóżku folkowego barda cierpiącego na chorobę Huntingtona. Odnosi pierwszy sukces. Z filmu nie dowiemy się o innych muzycznych fascynacjach bohatera. Historyczne i polityczne wydarzenia burzliwych lat sześćdziesiątych również dzieją się niejako obok niego. Nawet kiedy bierze w nich udział sam Dylan (jak Marsz na Waszyngton), zobaczymy go jedynie na ekranie odbiornika telewizyjnego. Od początku, bardziej lub mniej świadomie, zaczyna kreować swój mit. Zataja przeszłość, odrzuca bliskie relacje, nie odnajduje się w żadnej z narzucanych mu ról. Nie wydaje się jednak samotny – towarzyszą mu Joan Baez (nominowana do Oscara Monica Barbaro), która pomaga artyście osadzić się na folkowej scenie oraz Sylvie Russo, która nie tylko inspiruje go do tworzenia tekstów, ale także wprowadza do świata społeczno-politycznej działalności. Jednak konsekwentna mizantropia i wrogość mrukliwego odludka nie pozwala na zbudowanie trwałego i stabilnego związku – zarówno w życiu, jak i na estradzie.

Szpitalna scena z Woodym Guthriem i Peterem Seegerem (intrygująca kreacja Edwarda Nortona), od tej chwili opiekunem i promotorem buntowniczego poety, zawiązuje ekranową relację paternalistyczną, z której niepokorny artysta będzie się powoli uwalniał a nieoczekiwanym sojusznikiem stanie się tu inny legendarny muzyk Johnny Cash (w tej roli Boyd Holbrook). Kiedy z ekranu wybrzmiewają dylanowskie Czasy nadchodzą nowe…, radykalny i przewrotowy hymn entuzjastycznie przyjęty przez młodą publiczność festiwalu muzyki folkowej w Newport, słowa wolności i buntu wobec zastanego świata okazują się dotyczyć nie tylko pragnienia systemowej zmiany, ale również artystycznej niezależności artysty. Zamykający pierwszą z dwóch części filmu utwór wyznacza kolejny etap twórczej drogi Boba Dylana. Muzyk emancypuje się najpierw od swojego środowiska rodzinnego, następnie od folkowych korzeni, a wreszcie od publiczności. 

Odstąpienie od surowego, czystego folkowego stylu to nie tylko narażenie się na oskarżenia o komercjalizację twórczości, ale również o zdradę ideałów. Kojarząca się z ruchem obrony praw człowieka muzyka niosąca krzepiące słowa o wolności odwoływała się w swojej formie i treści do ludowych ballad czasów wielkiego kryzysu, losu migrantów, nierówności rasowych i ekonomicznych. Postawieniem na modną,  bardziej europejską, energiczną, choć równie kontrkulturową gitarę elektryczną Dylan wybudował ścianę separującą go od zgorszonych tym ruchem słuchaczy. Film sugeruje tu bezpośrednią inspirację karierą Johnny’ego Casha, pełniącego w tym, niemal familijnym, układzie rolę starszego brata. W końcu to właśnie on do krytyków młodocianego wajdeloty napisał wówczas na łamach folkowego fanzinu Broadside Let him start by continuing. He’s almost brand new. Shut up! And let him sing!.

Ten swoisty muzyczny Bildungsroman, stylowa opowieść o dorastaniu do wolności ze wszystkimi jej konsekwencjami ma wiele z romantycznej wizji introwertycznego, nieprzysiadalnego artysty oraz współczesnego kina coming-of-age. Łączy je tu młodzieńczy Timothée Chalamet niosący w sobie dylanowską tajemniczość i charyzmę. Mangold skraca dystans, który dzieli współczesnego widza od swobodnego jeźdźca z gitarą. Pozwala na to, aby twórczość i ekranowa obecność bohatera wybrzmiała w trakcie niemal dwuipółgodzinnego seansu. Abyśmy się z Dylanem obyli. Pomagają w tym nie tylko kreacje aktorskie, ale również wykonywana przez Chalameta muzyka do złudzenia przypominająca oryginalne utwory. Sam noblista miał czuwać nad powstawaniem scenariusza, nanosić poprawki, a nawet odgrywać niektóre ze scen przed reżyserem. Choć film jest pełen uproszczeń i dramaturgicznych skrótów charakterystycznych dla hollywoodzkiego kina popularnego, udaje się twórcy Spaceru po linie wskrzesić tajemniczą aurę Boba Dylana i uczynić go dla nas choć odrobinę mniej nieznanym.

Kompletnie nieznany

Tytuł oryginalny:
A Complete Unknown

Rok: 2024

Kraj produkcji: USA

Reżyseria:

Występują: Timothée Chalamet, Edward Norton, Monica Barbaro i inni

Dystrybucja: Disney

Ocena: 4/5

4/5