Projekt: Klasyka 1932 – Kay Francis

Wybierając z plejady hollywoodzkich gwiazd niekoniecznie tę świecącą najjaśniej, lecz spalającą się intensywniej od reszty, próżno szukać lepszego przykładu hedonistycznej elegancji niż Kay Francis. Flapperski wzór mody z okładek magazynów, paryskich bulwarów i kalifornijskich przyjęć, seksualnie wyzwolony huragan w krótkich włosach i kolekcjonerka aborcyjnych wpisów w prywatnym dzienniczku; innymi słowy – kobiecy synonim nihilistycznego credo szybkiego życia. „Nikt nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia tak jak ona” – wspomina Karina Longworth, a siedem filmów z 1932 roku, w których lśniła na pierwszym planie, jest tego niezbitym dowodem.

Oczywiście najsłynniejsze z nich to arcydzieło gatunku sophisticated comedy; efekt pracy pod czujnym okiem Ernsta Lubitscha, dla której zakochana w Poli Negri kinofilka przełożyła swój miodowy miesiąc z jeszcze jednym wybrankiem niestałego w uczuciach serca. Wszystko po to, by wystąpić w Złotych sidłach, najeżonym erotycznymi żartami i zmyślnymi eufemizmami, szelmowskim portrecie romantycznego trójkąta. Bohaterce niniejszego tekstu towarzyszyła para dystyngowanych złodziejaszków (Herbert Marshall i Miriam Hopkins), złączona świętym węzłem weneckiego przekrętu, którego konsekwencje dopadają oszustów w trakcie urabiania szwajcarskiej arystokratki. Zdradliwe migdałki jednego z jej adoratorów – przyczyna utraty sporej sumki w mieście św. Marka właśnie na rzecz filmowych przestępców – niweczą też wszelkie plany na wspólną przyszłość bajeranta i perfumowej magnatki. Czas uciekać.

Złote sidła

Ulubiony film niemieckiego reżysera z łatwością wygrał nasz plebiscyt i właśnie z tego powodu trudno mi się zgodzić z doniesieniami o rzekomej aurze zapomnienia, jaka wciąż ma roztaczać się nad tym tytułem. Chociaż uwaga wyrosła z historycznego zepchnięcia dzieła na boczne tory kanonów, uznajmy – po pełnym sympatii artykule na łamach „Ekranów” – renesans twórczości Lubitscha za dokonany, nawet jeśli popularnością wciąż nie dorównuje miłosnym plotkom rozsiewanym wzdłuż Canal Grande. Zachęcam tym samym do lektury krytycznego dochodzenia Patrycji Muchy w sprawie artystycznego odcisku palca, słynnego magicznego „dotyku” autora Być albo nie być – nieuchwytnego jak odbity w sypialnianych lustrach lub rzucony cieniem na jedwabne posłanie pocałunek Gastona Monescu i Madame Colet.

Zamiast konkurować z piórem koleżanki, na odkrycie czekają inne utwory pozbawione prasy – skarby z piwnicznych kolekcji kaset wąsatych wujków z Chicago, którzy kiedyś także wpadli w sidła błyszczących oczu Kay Francis. Podążając tropem filmowych złodziei i kryminalistów, odkrywamy zatem nieoficjalną łotrzykowską trylogię, w której pośród zbójów, łobuzów i morderców królową rabusiów okazuje się sama Francis – seryjnie kradnąca serca kolejnych typków spod ciemnej gwiazdy. W Jewel Robbery Williama Dieterlego szarmancki rzezimieszek (genialny William Powell) napada na salon jubilerski, kiedy najdroższy pierscionek przymierza akurat żona wiedeńskiego barona. Zachwyca kobietę manierami, humorem i zgrabnością, z jaką potrafi opróżnić skarbiec. Na dokładkę obezwładnia wrogów, częstując ich odurzającymi skrętami – rzecz niedopuszczalna dla świętoszkowatych kodeksiarzy. To krótkie spotkanie wystarcza, by między dwojgiem nawiązał się mafijno-szlachecki mezalians. Wspaniała chemia duetu Francis i Powell podnosi temperaturę również w Drodze bez powrotu. Ta ostatnia nieprzypadkowo znalazła się w czubie naszego zestawienia. Wzięcie pod lupę całego dorobku Amerykanki nie wynika wyłącznie z kaprysu – jej ekranowa prezencja zrobiła na nas kolosalne wrażenie przynajmniej dwukrotnie.

Jewel Robbery

Akcja melodramatu Taya Garnetta niemal w całości ogranicza się do pokładu przemierzającego Pacyfik statku, co budzi trafne skojarzenia z Lady Eve i swą lekkością zapowiada humoreskę Prestona Sturgesa. Między burtami rozkwita uczucie zapoczątkowane przypadkowym rendez-vous w tropikalnym barze – randką przerwaną przez nieustępliwego detektywa, który porywa skazanego na rejs do ojczyzny, gdzie czeka go fatalny wyrok. Nie mniej ponura przyszłość mieni się na horyzoncie śmiertelnie chorej i pozbawionej nadziei damy. Nieświadomi wzajemnego losu spędzają ostatnie chwile bujani falami żarliwego afektu, a bolesną perspektywę odkłada w czasie ich zaraźliwe szczęście oraz błazeńskość sporów z kolejno:  prywatnym lekarzem i brzęczącym kajdankami gliniarzem. Ich związek mógł być „boski”, gdyby nie „ten przeklęty policjant” – jak twierdzili bohaterowie Złotych sideł – aczkolwiek ostatnim ujęciem Garnett wprowadza element niepewności w sprawie losu zakochanych i zamyka kompozycję nutą słodyczy.

W konflikt z prawem popadają także postaci w Strangers in Love Lothara Mendesa, kiedy śmierć bogatego brata bliźniaka jawi się biedniejszemu jako okazja, by wskoczyć w buty sobowtóra (podwójna rola Fredrica Marcha). Upodabniając się do zmarłego, mężczyzna ulega przy okazji wdziękom początkowo obojętnej sekretarki (Francis), równolegle prowadzącej dochodzenie w sprawie machlojek nieboszczyka, oskarżonego przez nią o finansowe oszustwo. Komedię pomyłek wieńczy brawurowa ucieczka motorówką oraz szczęśliwy finał, w którym przemoknięta do suchej nitki para ogrzewa się przy kominku i wpada sobie w ramiona. Ot, sztampowe hollywoodzkie zakończenie.

Strangers in love

Z odwróceniem genderowych stereotypów mamy natomiast do czynienia w przezabawnym Man Wanted. Tym razem młody zuchwalec zatrudnia się jako asystent w redakcji kierowanej przez protagonistkę. Dalsze losy są łatwe do przewidzenia, tym bardziej że urokliwą szefową notorycznie zdradza infantylny małżonek, a nowy stenotypista musi znosić zaloty markotnej i zazdrosnej koleżanki. Co jednak sprawia, że drugi obraz Williama Dieterlego ogląda się z całkowitym poświęceniem, to filuterne dialogi oraz frywolna aparycja Francis w jej debiutanckim występie pod egidą Warnerów. To przekręci się na fotelu z gracją baletnicy, to – niby przypadkiem – zgubi pantofelek, kiedy indziej uciszy dźwięk telefonu w akcie rozkosznej złości albo zaprezentuje tysiąc sposobów na odpalanie papierosa.

man wanted

Jedynym filmem Francis z 1932 roku, któremu trudno przypiąć łatkę komedii, jest prawdopodobnie Cynara – może z wyjątkiem sekwencji konkursu piękności z plejadą modelek w strojach kąpielowych. To w gruncie rzeczy małżeński dramat ze społecznym zacięciem do klasowej krytyki, jak przystało na humanistyczny styl Kinga Vidora. Aktorce przypadła wyjątkowo rola prawdomównej żony, której strach przed potencjalnym samobójstwem niewiernego męża nie pozwala opuścić skruszonego towarzysza. Historia pewnego skoku w bok pod nieobecność strażniczki domowego ogniska opowiedziana jest za pomocą długiej retrospekcji, a jej kulminację – nie tak odległą scenograficznie od Drogi bez powrotu – zaaranżowano na odbijającym od brzegu promie, płynącym w stronę archipelagu wzajemnej czułości, w kierunku wytyczonym przez kompas przebaczenia.

cynara

Street of Women w reżyserii Archiego Mayo to z kolei najmniej udany utwór z opisywanej kolekcji. Mimo relatywnej konserwatywności dostarcza dwuznacznych scen o kazirodczej wymowie, których nie powstydziłby się Bataille, gdyby analizował zjawisko potlaczu wśród manhattańskiej socjety. Przedstawioną w komediowo-romantycznej konwencji tezą ostatniego z siedmiu dzieł było założenie, że za każdym drapaczem chmur w Nowym Jorku stoi nie tyle architekt, co inspirująca go muza. Analogicznie można myśleć o studyjnym systemie okresu klasycznego. Problematyczne wydaje się natomiast rozpisanie tych ról w rzeczywistości. Czy Francis była natchnieniem, czy jednak sięgającą nieba iglicą wystawioną na pokaz milionom bezwzględnych par oczu (w końcu przewyższała konkurentki zarówno gażą, jak i wzrostem) na szczycie monumentalnego posągu świata rozrywki?

street of women

Odpowiedzi na górnolotne pytania nie zaprzątały głowy najlepiej ubranej kobiecie w Hollywood dopóty, dopóki studia angażowały seryjną rozwódkę w projekty, przy których mogła popisywać się zaraźliwą charyzmą i hipnotyzującym wdziękiem. Gdy w końcu nadeszły problemy z zerwaniem kontaktu, okazały się niczym w porównaniu z ogólnobranżowym zwrotem, jaki nastąpił po ataku na „boxoffice’owe trucizny” na stronach „The Hollywood Reporter” w 1938 roku. Trędowatymi kina miały być takie celebrytki, jak Mae West, Marlene Dietrich, Greta Garbo, a także Kay Francis – niesprawiedliwie ganiona za pobieranie wysokiej pensji w chwili, gdy sama nie mogła się uwolnić od wiążącej ją umowy.

Każdy kij ma dwa końce. Każda moneta ma dwie strony – ten rekwizyt lepiej pasuje przynajmniej do kilku ze wspomnianych filmów. Gdyby obyczajowa swawola Francis nie wyłamywała się z całkiem liberalnych ram przedkodeksowego kina lub jej kariery nie torpedowały bezlitosne zasady hollywoodzkiej gry, może podniosłaby się po tym wizerunkowym ciosie. Po wojnie występowała w mało znaczących produkcjach, by zrezygnować z pracy przed kamerą na rzecz teatralnej sceny i w końcu odejść z show-biznesu po oszpecającym nogi wypadku. Oceniając jej lata świetności i panowania na srebrnych ekranach, jedno trzeba przyznać: parafrazując słowa przywołanej wcześniej autorki podcastu „You Must Remember This”, nikt nie rozkochiwał w sobie widzów od pierwszego wejrzenia tak łatwo, jak czyniła to Kay Francis.

Tomasz Poborca
Tomasz Poborca