To samo przeciętne uniwersum – recenzja filmu „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat”

Filmowe Uniwersum Marvela stoi na rozdrożu. Z jednej strony jego specyficzny humor przestał śmieszyć, spektakularne walki nafaszerowane coraz gorszej jakości efektami specjalnymi juz nie ekscytują, a stawka kolejnych potyczek superbohaterów stała się tak niska, że trudno się w nie emocjonalnie zaangażować. Z drugiej strony lada moment zadebiutują dwie drużyny, w których pokładane są ogromne nadzieje na przywrócenie dawnego czaru – Fantastyczna Czwórka i X-Men. Nowe wcielenie Kapitana Ameryki doskonale wpasowuje się w to pomieszanie zmęczenia z wyczekiwaniem na nowe.

Zamiary studia wydają się oczywiste – z założenia miał powstać Zimowy Żołnierz na miarę naszych czasów, bo rzeczywistość nie tylko tego fikcyjnego świata, ale również rzeczywistość każdego z nas, zmieniła się w ogromnym stopniu, odkąd Bucky Barnes wrócił do niego w odmienionej roli, Żadne przesłanie nie wybrzmiewa jednak na tyle głośno, by mogło zagłuszyć kradnące całą uwagę okrzyki wreszcie naprawdę wkurzonego Hulka. Czerwony ma w sobie dzikość i furię, których Zielonemu od dawna brakowało, ale to za mało, by w pamięci utrwalił się jakikolwiek ślad po tym filmie.

Łatkę „politycznego thrillera” Nowy wspaniały świat bardziej odziedziczył niż na nią zapracował. Nie wystarczy na jedną z kluczowych postaci wybrać prezydenta Stanów Zjednoczonych i postawić go w obliczu kryzysu dyplomatycznego z głową innego państwa, żeby film nabrał politycznego wymiaru. Kością niezgody pomiędzy sojusznikami okazuje się dostęp i reglamentacja surowców naturalnych (po raz pierwszy pojawiającego się w MCU adamantium, wydobywanego z ciała niewidzianego od czasu Eternals Celestiala z Oceanu Indyjskiego). Konflikt sprowokowany przez zewnętrzną ingerencję przy użyciu nowoczesnych technologii, wydaje się dzisiaj zagrożeniem bardzo realnym, ale Julius Onah – o ile marvelowi reżyserzy mają jeszcze jakąś kontrolę nad swoimi filmami – potraktował kilka gorących nagłówków jak pretekst do po prostu kolejnej serii bijatyk. Kiedy trzymanej na poziomie przyziemnym, w starciach z człowieka z człowiekiem, nawet całkiem zjadliwej i choreografowanej ponad dość niski standard Marvela. Znacznie gorzej wypadają sceny z użyciem CGI, ale to żadna nowość – Marvel Studios wielokrotnie dawało do zrozumienia, że stawia na niski koszt, a nie na wysoką jakość.

Pod tymi wszystkimi eksplozjami zdaje się tlić jakieś przesłanie, ale nie sposób odszyfrować jego treści. Nie ufać politykom? Zawsze patrzeć władzy na ręce? Nie wierzyć w inspirujące przemowy tych, którzy tak naprawdę kierują się wyłącznie własnym interesem? Czy początkowo czołobitny stosunek Kapitana Ameryki do urzędu prezydenta to ostrzeżenie przed zbyt dużym zaufaniem do władz? Czy kiedy prezydent Ross (Harrison Ford) w przypływie gniewu żąda całego adamantium dla Ameryki, to przemawia przez niego kilka pokoleń przywódców dokonujących napadów na inne kraje pod pozorem zaszczepiania demokracja, a faktycznie czerpania zysków z wydobywania surowców? A może Ross jest dokładnym wcieleniem urzędującego prezydenta Ameryki? Nie tylko nie padają na te pytania odpowiedzi, ale zdaje się wręcz, że zostały umieszczone w scenariuszu wyłącznie z poczucia obowiązku wpisania się w trend popkultury zaangażowanej. Gdyby tylko twórcy poszukali inspiracji u źródła, czyli w komiksach, może uniknęliby powierzchowności trywializującej napiętą sytuacją dzisiejszego świata.

Napięcie, które powinno cechować udany thriller, wiąże się przede wszystkim z odraczaną aż do finału przemianą prezydenta Rossa w Czerwonego Hulka. Jeszcze przed rozpoczęciem seansu każda zasiadająca przed ekranem osoba doskonale wie, że to właśnie z nim przyjdzie się Kapitanowi Ameryce zmierzyć w finale, ale dzięki wstrzymaniu transformacji aż do ostatniej chwili i przy pomocy scen gorączkowej walki z narastającym w trzewiach gniewem, kiedy głowa państwa wreszcie traci nad sobą kontrolę i bierze się za wyburzanie Białego Domu, nagroda za zainwestowany czas wydaje się znacznie większa, niż gdyby nafaszerowany promieniowaniem gamma mięśniak dokonywał rozwałki od pierwszych minut. Satysfakcja jest zresztą podwójna, bo Hulk w formie czystego żywiołu niszczącego wszystko, co spotka na swojej drodze sprawdza się znacznie lepiej od tego smutasa tęskniącego za czułością Czarnej Wdowy albo żartownisia wygłupiającego się z kuzynką prawniczką. Make Hulk Great Again – może o to chodziło w polityce prezydenta Rossa…

Do pełni szczęścia brakuje tylko poczucia, że do czegoś to wszystko zmierza i ma jakiś większy sens. Kiedy kurz po końcowym starciu opada, pozostaje jedynie pytanie, po co to wszystko było? Czy w liczącym ponad czterdzieści filmów i seriali MCU potrzebna jest pozycja, która drepcze w miejscu, oferując niewiele ponad zmianę funkcji już znanych postaci oraz utrwalenie nowych (zwłaszcza odgrywającego komediową rolę Joaquina Torresa, irytującego w stopniu dorównującym Jar Jar Binksowi), kilka pojedynków i do pewnego stopnia sequel filmu, od którego wszystko się zaczęło – często pomijanego Incredible Hulk z 2008 roku?

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat sprawia wrażenie, jakby nikomu w Marvelu już się nie chciało, a szkoda, bo zanosiło się na coś, co będzie w stanie zerwać z ujednolicającym wszystko, na co zostanie nałożony filtr Kevina Feigego. Kiedy ratowanie świata zaczyna przypominać pracę na taśmie w fabryce, a pomysły na fabułę nie wykraczają daleko poza recykling już wykorzystanych i sentymentalne nawiązania do przeszłości, najwyższa pora na rewolucję. Na pewno nie będzie nią Thunderbolts*, który zapowiada się na wyciąg z klisz i schematów MCU, być może ratunek przyjdzie wraz z Fantastyczną 4: Pierwszymi krokami – ton zwiastuna wydaje się wystarczająco inny, by tchnąć życie w filmowe uniwersum, które po pstryknięciu palcami Thanosa straciło połowę animuszu i świeżości.

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Tytuł oryginalny: Captain America: Brave New World

Rok: 2025

Kraj produkcji: USA 🇺🇸

Reżyseria: Julius Onah

Występują: Anthony Mackie, Danny Ramirez, Harrison Ford i inni

Dystrybucja: Disney

Ocena: 3/5

3/5