Słońce przytuli nas do swych rąk – recenzja filmu „Jutro o świcie” – Cannes 2024

Co zrobić, gdy z dnia na dzień twój cały świat się rozpadnie? Gdy, po dniu spędzonym na pstrykaniu polaroidów na plaży oraz paleniu blantów, zaśniesz w objęciach ukochanego a obudzisz się w świecie, na którym jego już nie ma? A przecież masz dopiero dwadzieścia lat i wszyscy kłamali, że przed wami całe życie. Zapis emocjonalnego rollercoastera pierwszych godzin żałoby prezentuje w swoim czwartym pełnym metrażu – Jutro o świcie – najważniejszy współczesny islandzki reżyser Rúnar Rúnarsson.

Niezwykle ograniczona dystrybucja Wróbli, a także brak współpracy reżysera z PISF, sprawiły, że Islandczyk w naszym kraju wciąż pozostaje postacią niemal anonimową. Podczas gdy Grímur Hákonarson (Barany. Islandzka opowieść, Daleko od Reyjaviku), Valdimara Jóhannsson (Lamb), czy świętej pamięci Árni Ólafur Ásgeirsson (Wolka) za sprawą Gutek Film i Monolithu docierali ze swoją twórczością do kin w całej Polsce, Rúnarsson otrzymał nominację do Oscara za krótkometrażową Ostatnią farmę oraz wygrał Złotą Muszlę w San Sebastian za wspomniane Wróble. Twórca ten w swoim niespiesznym procesie twórczym – kolejne obrazy wypuszcza na światło dzienne jedynie co cztery-pięć lat – wypracował konsekwentny styl minimalistycznego wyciszonego kina obyczajowego skoncentrowanego na traumie. W jego twórczości nie ma jednak mowy o, przygniatającym niczym głaz, ciężarze smutnej powagi okraszonej mnogością symbolicznych metafor znanym z Białego, białego dnia Hlynura Pálmasona, ani także realizmie magicznym Guðmundura Arnara Guðmundssona (Piękne istoty). Zamiast tego autor Wulkanu portretuje ludzi takimi, jakimi są: zbiorami paradoksów, masek i mechanizmów obronnych.

Taka właśnie jest Una (Elín Hall), studentka ASP, romansująca z kolegą z roku i ich wspólnego rockowego zespołu Diddim (Baldur Einarsson, którego możecie kojarzyć z głównej roli w Sercu z kamienia). Chłopak na studia przyjechał z mniejszego miasteczka, w którym pozostała jego dziewczyna Klara (Katla Njálsdóttir) i w końcu zebrał się odwagę, by zakończyć ten, martwy już, związek na odległość i oficjalnie rozpocząć nową drogę życia z Uną. Po upojnej nocy wyjeżdża skoro świt, gdy partnerka wciąż smacznie śpi w jego wynajmowanym pokoju. Jest maj, słońce wyjątkowo hojnie oświetla skały, a niegościnna zazwyczaj wyspa błyszczy się w jego promieniach. Studenci zaliczają ostatnie egzaminy, myśląc już tylko o słodkich wakacjach, beztroskich imprezach i zagranicznych wycieczkach. Dwudziestolatkom wszak, zawsze w pas się kłania świat, cały świat. No, chyba że Bogowie akurat postanowią zakpić i wraz z największą katastrofą budowlaną w historii kraju zakończyć żywot między innymi pewnego obiecującego, młodego performera.

Wraz z kamerą stałej, współpracownicy Rúnarssona, Sophii Olsson (jednaj z najlepszych szwedzkich operatorek, laureatka Złotego Żuka za Nie tak miało być) towarzyszymy Unie, a także jej i Diddiego znajomym, przez cały dzień, który nastąpił po tragedii. Od niewiedzy świtu, przez niepewność poranka, po popołudniową imprezę wypełnioną wspomnieniami i niewypowiedzianym bólem zagłuszanym przy pomocy kolejnych szotów Stolicznajej, ulubionego trunku zmarłego, a w końcu zmierzch – czas zrozumienia i pojednania. Jutro o świcie stanowi jeden z najbardziej przejmujących obrazów żałoby, jaki zagościł na kinowych ekranach w ostatnich latach. To wszystko dzięki zdecydowaniu się na formę niemal dokumentalną, niezwykle realistyczną psychologicznie, ale przy tym wypełnioną pewną poezją codzienności. Ten grom z jasnego (dosłownie) nieba, jaki wywołała Kostucha, wciąż jeszcze nie jest dla bohaterów realny, trauma nie miała czasu się usadowić, a mechanizmy obronne nakazują śmiać się, żartować, uciekać od niej jak najdalej.

Emocjonalnym i tematycznym jądrem Jutro o świcie jest trudna relacja dwóch kobiet, które kochały Diddiego – Uny i Klary. Z jednej strony przyjazd oficjalnej partnerki chłopaka sprawia, że protagonistka, chcąc bronić nieznajomą przed kolejną warstwą straty, musi nałożyć na swoją żałobę maskę i schować ból jeszcze głębiej w sobie. Jednocześnie tak naprawdę tylko nieświadoma jej sytuacji przyjezdna jest w stanie zrozumieć cierpienie i pustkę bohaterki. Ich wzajemna emocjonalna intymność, wypełniona domysłami, niedopowiedzeniami, wątpliwościami, a przede wszystkim podskórną świadomością własnych społecznych ról i oczekiwań, nakreślona jest tu z niezwykłym pietyzmem i zrozumieniem, a także stanowi portal przemiany między interpretacją filmu w kluczu mikro oraz makro. W odczycie dosłownym to właśnie ten wątek spaja uczuciową drogę bohaterki przez pierwszą fazę żałoby. Chcąc spojrzeć jednak szerzej, można widzieć go, jako metaforę pokolenia kryzysu gospodarczego sprzed półtorej dekady. Oto konserwatywna i stąpająca twardo po ziemi dziewczyna z prowincji w wyniku niezrozumiałej katastrofy musi się porozumieć ze zbuntowaną wielkomiejską i lewicową rówieśniczką. Dokładnie tak, jak gdy cała państwowa gospodarka zawaliła się na przełomie 2008 i 2009 roku młodzi ze wszystkich środowisk zjednoczyli się w ramach tak zwanej garnkowej rewolucji.

Minimalistyczny i ledwie osiemdziesięciominutowy film Rúnara Rúnarssona bez żadnych wątpliwości był jedną z największych pereł tegorocznej edycji festiwalu w Cannes. Ukryta jako film otwarcia pobocznej sekcji produkcja, zachwyca swoją prostotą i uniwersalną wymową, połączonymi z przepiękną warstwą wizualną i rewelacyjnym aktorstwem. Jutro o świcie, to dzieło, którego nie możecie przegapić na festiwalach i w kinach. No i pamiętajcie, że co by się nie wydarzyło – jutro znów nadejdzie świt, a gdy Una z Klarą obudzą się kolejnego poranka, dalej będzie maj, wyspa ponownie zabłyszczy, a wakacje będą jeszcze bliżej. Nawet jeśli już bez Diddy’ego.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Jutro o świcie

Tytuł oryginalny:
Ljósbrot

Rok: 2024

Kraj produkcji: Islandia

Reżyseria: Rúnar Rúnarsson

Występują: Elín Hall, Katla Njálsdóttir, Mikael Kaaber i inni

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 4/5

4/5