Mijający rok jest na swój sposób fukuyamowskim, filmowym końcem pewnej historii. Futurystyczną fantazją swoje marzenie i przeznaczenie wypełnił Francis Ford Coppola, dostajemy migawki ostatniej fabuły Quentina Tarantino, a w ograniczonej dystrybucji podróżuje po świecie najnowsze i prawdopodobnie wieńczące płodną karierę dzieło 94-letniego weterana amerykańskiej sceny, Clinta Eastwooda. Twórca Gran Torino kontynuuje swój znany z poprzednich dzieł pochód po sprawiedliwość, tym razem biorąc na tapet system sądownictwa w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej instytucję ławy przysięgłych, element spotykany najczęściej w państwach anglosaskich.
Na skutek debaty i głosowania przeprowadzonego przez sędziego i dwie strony uczestniczące w rozprawie, Justin Kemp (Nicholas Hoult) zostaje jednym z ławników, którzy stają przed zadaniem prześledzenia dowodów w sprawie oraz analizy wystąpień wszystkich świadków i oskarżonego, czego efektem ma być jednomyślna ocena czy James Sythe (Gabriel Basso) jest winny lub nie, morderstwa swojej dziewczyny. Sprawa na pierwszy rzut oka wydaje się prosta. Poszlaki, zeznania świadków, zanotowana przemoc domowa w policyjnych kartotekach głośnymi literami krzyczą o winie podejrzanego. Wtóruje im Faith Killebrew (Toni Collette), pnąca się po szczeblach kariery prokuratorka i nowa nadzieja lokalnej, politycznej sceny. Do „szczęśliwego” zakończenia wystarczy jej, że 12 nieznanych sobie osób zagłosuje za winą i rozejdzie się do domów, jakby nic nigdy się nie stało.
I choć szczątkowy zarys fabuły sugeruje, że ostatnia fabuła Amerykanina to prosty sądowy thriller, opierający się na znanej w historii kina perspektywie ławy przysięgłych, to nic bardziej mylnego, ponieważ dzięki retrospekcjom głównego bohatera z tamtego, feralnego dnia, zaczynamy rozumieć bezpośrednie powiązanie mężczyzny z tragiczną śmiercią Kendall. Dylemat serwowany przez reżysera, zamknięty w dusznym, sądowym pomieszczeniu to wybór między tym, czy warto pomóc niesłusznie oskarżonemu poprzez przekonanie jedenastu osób o poszlakowych dowodach czy bez krzty namysłu skazać na dożywotnie więzienie niewinnego człowieka.
Kolejne sceny Jurora to rozwijany wachlarz patologii systemu serwowany przez Eastwooda: od „rozmów kwalifikacyjnych” do ławy bez szczegółowych pytań o przeszłość, mogących rzutować na końcową ocenę, przez błędy proceduralne, ślepe zaufanie własnej wizji sprawiedliwości, zerojedynkowe oceny wybranych ławników, oparte na domysłach, kolorze skóry, tatuażach, posturze aż do nieudanych prób wymigania się ze służby na skutek argumentów o czekającej w domu żonie w ostatnim trymestrze ciąży (Zoey Deutch). I jak amerykańskie elementarze mówią o tym, że powinno być się dumnym z bezpośredniego kreowania rzeczywistości, mając wpływ na ostateczny werdykt, tak ława przysięgłych w mniemaniu reżysera to niepotrzebny element sądowego spektaklu. Bowiem wybranymi w losowaniu apostołami prawa rządzą przede wszystkim namiętności oraz chęć jak najszybszego odbębnienia męczącego przywileju, nie trzeźwe osądy czy oparcie decyzji w pierwszej kolejności na dowodach przedstawionych w sprawie.
I warto tutaj docenić reżysera oscarowego Za wszelką cenę, że po kilku latach filmowego nieurodzaju, wraca do formy po tragicznych produkcjach takich jak: 15:17 do Paryża, Richardzie Jewellu czy Przemytnika. Skrupulatny opis zawiłych procedur czy mozolne oprowadzenie przez kolejne akty dramatu sądowego to wyciągnięcie ręki do osób niemających styczności z krytykowaną instytucją. Z drugiej strony to wymaksowane do granic możliwości kino stylu zerowego, tak bardzo znamienne dla znanych nam dobrze eastwoodowskich narracji. Dzięki chociażby kolejnym retrospekcjom z wieczoru głównego bohatera czy poprzez wkładanie w usta dialogów nieustannie tłumaczących stan faktyczny brak tu przestrzeni na jakiekolwiek niedopowiedzenia. Powtarzanie tych samych frazesów prędko rozwiewa dylematy, a szarpane namiętności bohatera granego przez Nicolasa Houlta zmieniają ogląd na sprawę znienacka o 180 stopni tuż przed zapadnięciem ostatecznego werdyktu. Podobny zabieg zastosował ostatnio chociażby Paul Schrader w Oh Canada [NASZA RECENZJA], rozkładając na czynniki pierwsze trzy dekady z życia głównego bohatera, zmuszając go by pod refleksję poddał cały swój bagaż doświadczeń. Z drugiej strony, postać prokuratorki-karierowiczki też wydaje się bić w konserwatywne tony, zwłaszcza zmieniając swoją perspektywę na z pozoru błahą sprawę i przechodząc na stronę tej „prawdziwej” sprawiedliwości. W jej osobie drzemie niewykorzystany potencjał zbudowania pełnokrwistej antagonistki na rzecz oddania przestrzeni maksymie przyświecającej prawicowym narracjom, że „dobro nad złem zawsze zwycięży”.
Wszystko to wydaje się takie ceremonialne, że aż chce się przebić ten nadmuchany balon chociażby przy scenach ogniska domowego, ale i tutaj nie ma szansy na wzięcie oddechu w wylewającym się z ekranu oceanie powagi serwowanym przez Clinta Eastwooda. I choć nasze filmowe płuca napełniane są tlenem statycznych ujęć sądu czy sztucznie zachodzącego słońca nad miastem, to ich montaż niechlubnie przypomina pierwsze próby używania zakładki „przejścia” z programu Microsoft Powerpoint.
Niegdyś Dwunastu gniewnych ludzi, Ława przysięgłych, Werdykt, Pod presją, a teraz Juror #2. Amerykańskie kino przez dekady wielokrotnie podejmowało lepsze bądź gorsze próby ukazania wad systemu sprawiedliwości, który powierza w ręce pospolitych osób odpowiedzialność za postawienie ostatecznej oceny, rzutującej na resztę życia oskarżonych. Najnowsza fabuła, być może już ostatnia w karierze Eastwooda, to ciekawostka i kolejny kamyczek do ogródka krytycznych narracji. Ujęta we wstępie podróż po świecie jest raczej ograniczona do kilku państw, co niestety jest oznaką pazerności dyrektorów Warner Bros z Davidem Zaslavem na czele, przez co tym większy smutek, że kinowa dystrybucja omija polską widownię, mocno w ostatnich latach zaangażowaną w sądowe patologie i chyba już z nadzieją spoglądającą w stronę biblioteki serwisu MAX i zakładki „nowości”.
Kilkanaście lat temu po dłuższym czasie posuchy ze sceny skoków narciarskich schodził Adam Małysz, dorzucając ostatnie medale, teraz w podobnym stylu może to zrobić Clint Eastwood. I okazja jest niebagatelna, w rytm dewizy, że „jesteś tak dobry, jak twój ostatni film”. A takie pożegnanie z widownią będzie w jak najlepszym porządku, mając w pamięci poprzednie, naprawdę tragiczne projekty Amerykanina.
Juror #2
Rok: 2024
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Clint Eastwood
Występują: Nicolas Hoult, Zoey Deutch, Toni Collette, J.K. Simmons
Ocena: 3/5