Nowhere to Run – recenzja filmu „John Wick 4”

Po trzeciej części odysei przemocy Johna Wicka wydawało mi się, że Chad Stahelski wraz z ekipą wznieśli się na wyżyny kreatywności i nie będą w stanie już niczym zaskoczyć. Nic bardziej mylnego. Po raz kolejny udało się im podnieść poprzeczkę i jeszcze bardziej zdynamizować akcję. John Wick 4 to esencja kina w jego pierwotnym, zgodnym z greckim źródłosłowem, znaczeniu.

Nie bez powodu na wstępie przywołałem ojczyznę Homera, gdyż teraz po seansie całej tetralogii nabrałem pewności, że postać Keanu Reevesa jest współczesnym odpowiednikiem starożytnych herosów. Zresztą Stahelski w wywiadach nigdy nie krył swojej fascynacji mitologią grecką. Poza oczywistym nawiązaniem w osobie konsjerża nowojorskiego hotelu Continental – Charona (zmarły niedawno Lance Reddick, któremu dedykowana jest najnowsza część) sam Wick to bohater tragiczny, którego pragnienie spokojnego żywota u boku ukochanej zostało brutalnie zdeptane przez fatum i wbrew własnej woli stał się wcieleniem zemsty. W celu zaspokojenia żądzy rusza do skazanej na porażkę walki z Hydrą, będąc przy tym manipulowanym przez kapryśnych bogów. On sam zaś definiuje się przede wszystkim jako „kochający mąż”. Sądzę, że patrzenie na serię w takim kluczu pozwoli z łatwością zawiesić niewiarę i rozkoszować się tym, co stanowi esencję, czyli spektakularną akcją i audiowizualną maestrią.

John Wick 4 stanowi bezpośrednią kontynuację części trzeciej [NASZA RECENZJA]. Ocalony przez Króla Bowery (Laurence Fishburne jako synteza matriksowego Morfeusza i greckiego Hermesa) protagonista podróżuje do Maroka i, licząc na przerwanie zaklętego kręgu przemocy, dokonuje samosądu na jednym z członków Rady. Ten czyn sprowadza jednak jeszcze większe kłopoty na niego i jego niedawnych sojuszników. Już preludium sceny otwierającej robi wrażenie, cytując jeden z najsłynniejszych match cutów w historii kina z Lawrence’a z Arabii. Na zapierające dech w piersiach strzelaniny, powodujące opad szczęki mordobicia i inne tego typu atrakcje przyjdzie jeszcze nieco poczekać, gdyż konstrukcja sprawia wrażenie bardziej przemyślanej niż w poprzedniej odsłonie. John Wick 3 na dzień dobry wystrzelał się z najlepszych pomysłów, takich jak walka w bibliotece za pomocą książki, w zbrojowni przy użyciu broni białej i w stajni z wykorzystaniem konia. Później jedynie sceny z biorącymi aktywny udział w akcji psami zbliżyły się do tego poziomu. Z perspektywy czasu okazało to się jedynie przystawką do fajerwerków serwowanych tym razem. Flagowy dla serii Nowy Jork pełni rolę jedynie interludium pomiędzy trzema krwawymi symfoniami: Osaką, Berlinem i Paryżem. 

Pierwsza z nich ma miejsce na terenie oddziału hotelu Continental, czyli schronienia dla zabójców. Hotel w Osace w porównaniu z nowojorskim odpowiednikiem cieszy oko stonowanymi różami, błękitami i szarościami zdobionymi orientalną ornamentyką, kontrastując to żywymi kolorami kwiatów wiśni oraz oczywiście wszędobylskimi neonami. W takim anturażu świetnie prezentuje się gospodarz przybytku Shimazu (Hiroyuki Sanada) – jeden z ostatnich sprzymierzeńców Wicka – oraz jego córka Akira (w tej roli debiutująca w kinie piosenkarka Rina Sawayama). Szkoda, że po pierwszym akcie japoński wątek gwałtownie się urywa, żeby na kilkanaście sekund powrócić dopiero w scenie po napisach końcowych. Na szczęście Stahelski do najnowszego projektu zaprosił więcej ikon kina akcji.

Centralną postacią niemal na równi z Johnem jest Caine – przyjaciel i jednocześnie rywal naszego herosa. Wciela się w niego sam Donnie Yen i słowo daję, że od czasu pierwszego Ip Mana nie widziałem go w tak doskonałej formie! Niewidomy, lecz niezwykle skuteczny w eliminacji wrogów, a przy tym emanujący nonszalancją, niczym legendarny masażysta-wojownik Zatoichi albo Rutger Hauer w Ślepej furii (niegdysiejszy hit Polsatu to zresztą luźny remake jednej z odsłon serii –  Zatoichi Challenged). Choć to klisza znana z kina samurajskiego i westernów, w prostocie relacji między bohaterami jest coś urzekającego. Dwóch życiowych straceńców, których okrutny los rzucił po przeciwnych stronach barykady. Nawet to nie jest w stanie przerwać ich braterskiej więzi. Motyw ten wybrzmiewa w skąpanym światłem wschodzącego słońca finale, w sposób jakiego nie powstydziłby się sam Sergio Leone.

Nie tylko Yen kradnie każdą scenę, w której się pojawi. Drugi akt należy do Scotta Adkinsa (panowie mieli zresztą okazję wymienić ciosy na planie Ip Mana 4). Ukryty za toną charakteryzacji i odziany w fat suit prezentuje się groteskowo niczym komiksowy złoczyńca. Nie przeszkadza mu to jednak odbyć spektakularny pojedynek z Wickiem w kultowym berlińskim klubie Berghain. Korpulentny Killa porusza się z nienaturalną gracją, wbrew jego posturze, niczym Bob z serii Tekken. Cała scena wygląda zresztą jak z komputerowej bijatyki. Stroboskopowe światła w połączeniu z wszędobylskimi mini-wodospadami dają piorunujący efekt, a odurzony i oszalały w tańcu tłum nic nie robi sobie ze starcia tytanów. Bezwzględnie pożądam takiej areny na przykład w nowym Street Fighterze.

Wisienką na torcie jest jednak trzeci akt i sekwencja paryska. Poprzedza ją wizyta Winstona (Ian McShane) w Luwrze i jego rozmowa ustawiająca starcie z głównym antagonistą filmu, Markizem de Gramont (przerysowany Bill Skarsgård), na tle obrazu  Eugene’a Delacroix Wolność wiodąca lud na barykady. Reżyser świadomie co rusz puszcza oczko do uważnego widza i korzysta z całego dobrodziejstwa (pop)kultury i sztuki. Zanim tytułowy zabójca znajdzie się na szczycie Montmartre, czeka nas najlepsza godzina w kinie akcji ostatnich lat. Nie będę zdradzał wszystkich niespodzianek, nie mogę jednak nie wspomnieć o rewelacyjnej strzelaninie w kamienicy z użyciem pocisków zapalających typu Dragon’s Breath, kręconej z góry w nieprzerwanym ujęciu. Skojarzenie z Hotline Miami nieuniknione. Do tego, jeśli jesteście fanami Wojowników Waltera Hilla, zapewne ucieszy Was fakt, że przy okazji Stahelski składa hołd temu dziełu, zapożyczając i rozwijając motyw radiowej audycji ze spikerką (belgijsko-kongijska artystka Marie Pierra-Kakoma znana jako Lous and the Yakuza) zapowiadającą kolejne utwory oraz informującą o aktualnym położeniu Johna. Z głośników popłynie nawet Nowhere to Run w nowoczesnej aranżacji. Swoje pięć minut otrzyma też pewien owczarek belgijski i jego charyzmatyczny właściciel Pan Nikt (Shamier Anderson).

Jak w tym natłoku dobrodziejstwa wypada Keanu Reeves? Bardzo zmęczony zemstą i zabijaniem, acz bez ustanku prący naprzód John jest chyba najbardziej małomówny w całej serii, a jego przeciągłe “Yeah” zawsze sprawdza się jako puenta. Twórcy wolą, żeby przemawiały za niego ciosy, kopniaki i wystrzały. I słusznie! Choreografia w towarzystwie oszałamiających zdjęć Dana Laustsena i wyjątkowo czytelnego montażu Nathana Orloffa składa się na zabójczo intensywny seans.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
John Wick 4 Plakat

John Wick 4

Tytuł oryginalny:
John Wick: Chapter 4

Rok: 2023

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Chad Stahelski

Występują: Keanu Revees, Donnie Yen, Bill Skarsgård i inni

Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 4,5/5

4,5/5