Wszyscy jesteśmy Maoistami – recenzja filmu „Jallikattu” – Pięć Smaków

Byki są jednymi z najbardziej fascynujących ludzkość zwierząt. Wielkie, silne, z rogami, a jednocześnie hodowlane i przez to bliskie człowiekowi stały się obiektem ludowych rozrywek na całym świecie. Najbardziej znana nam jest oczywiście hiszpańska corrida, jednak już w czwartym wieku przed naszą erą podobne zabawy urządzano na subkontynencie Indyjskim (mówi się nawet o XV wieku p.n.e.). Tamtejsze jallikattu polega najczęściej (występuje w wielu wariacjach) na próbie wskoczenia na zebu (najpopularniejszy tam gatunek byka, otaczany kultem) i złapania go za rogi. Ów pradawny sport jako kanwę swojego filmu wykorzystał Lijo Jose Pellissery tworząc pokazywanego na Festiwalu Pięć Smaków, dostępnego na Amazon Prime indyjskiego kandydata do Oscara, zatytułowanego właśnie Jallikattu

Pellissery jest jednym z najbardziej znanych aktywnych reżyserów kina malajalamskiego, czyli tworzonego w tym języku, używanym przez około 50 mln mieszkańców południowo zachodnich Indii. Czynny od 2010 roku reżyser zdobył sławę jako „indyjski Tarantino” za sprawą upodobania do estetyzacji przemocy, długich ujęć, nielinearnej narracji i niekończących się scen dialogowych. Od początku był pupilem rodzimej krytyki, jego dwie pierwsze fabuły Nayakan (2010) i City of God (2011) (dostępne TUTAJ: legalnie, za darmo, z angielskimi napisami, w wersji z hinduskim dubbingiem ). Dostawały się one co prawda w ojczyźnie na listy najlepszych filmów roku, a ten drugi jest uważany za jeden z filarów „malajalamskiej nowej fali”, czyli rozpoczętego na początku dekady przez grupę młodych twórców nurtu odrodzenia popularności kina w tym języku, ale w kinach były kompletnymi klapami. City of God w ogólnokrajowej dystrybucji nie dotrwało nawet do drugiego weekendu. W kolejnych latach nadeszły jednak sukcesy, a z nimi coraz odważniejsze eksperymenty. W Angamaly Diaries (dostępne w serwisie iTunes) Pellissery nie tylko postawił na naturszczyków i studentów (aż 86 osób zaliczyło tam swoje debiuty), ale także kończy go 11-minutowa scena akcji, kręcona na mastershocie z udziałem około tysiąca aktorów i statystów. Co ciekawe, niektórzy z tego tłumu debiutantów zrobili faktyczną karierę w Indiach. Będąca wcześniej pielęgniarką Anna Rajn od czasu premiery Angamaly Diaries w 2017 roku wystąpiła już w sześciu ukończonych filmach pełnometrażowych, a kolejne trzy utknęły w postprodukcji przez COVID.

Z kolei grający w Angamaly Diaries główną rolę Antony Varghese zdobył wszystkie możliwe nagrody dla indyjskich debiutantów, a teraz powrócił do współpracy z Pellisserym na planie Jallikattu. Wbrew tytułowi rzecz nie opowiada o opisywanej przeze mnie we wstępnie zabawie, a przynajmniej nie bezpośrednio. Jest to adaptacja opowiadania Maoist, autorstwa kontrowersyjnego, ale i uznanego przez krytyków malalajskiego pisarza S Hareesha, który napisał też scenariusz filmu. Opowiadanie było satyrą polityczną i filozoficznym manifestem. Akcja dzieje się w wiosce, rządzonej w niemal feudalny sposób przez zasiedziałych dawnych rewolucjonistów będących w sojuszu z klerem. Jedynym ważnym człowiekiem spoza układu jest rzeźnik, który dostarczając świeżego mięsa, podtrzymuje zadowolenie wierchuszki. Ten chwiejny układ łamie się, gdy bawół (a w książkowej wersji także bawolica, producentów stać było na tylko jedno zwierze) ucieka przed ubojem i w amoku zaczyna terroryzować wioskę. Zwierzę, które uwalnia się spod niewoli kapitalisty, są tu symbolem upragnionej i kryjącej się w sercach uciśnionych mieszkańców rewolucji. Mikrogospodarka upada, „wrogowie klasowi” zostają rozdeptani, bank zrujnowany, tłum z każdą chwilą gęstnieje, wszyscy chcą uspokoić bydło, ale także rozliczyć się z partykularnych interesów i ugrać coś za siebie.

Hareesh, a za nim Pellissery chcą nam dać jasny komunikat, w każdym człowieku kryje się agresja, przemoc i bezwzględność, które na co dzień uśpione tylko czekają na iskrę, by wybuchnąć z pełną mocą. Pisarz dodaje do tego w rozmowie z India Times komentarz bardziej bezpośredni: „Kto może sobie pozwolić na bycie optymistą w obecnej sytuacji Indii, gdy ludzi i rządzący kierują się tylko szaleństwem tłumu? Jako pisarz czuję, że nie da się, żyć życiem optymisty w Nowych Indiach”. Taki też absolutnie pesymistyczny jest przekaz Jallikattu i tym bardziej paradoksalne, że to właśnie ten film, wielki kasowy przebój, na Oscary wysłali właśnie ci „kierujący się szaleństwem tłumu” rządzący.

Wielki fan przełamywania granic kina i łączenia widowiskowej formy, jakim bez dwóch zdań Lijo Jose Pellissery nie mógłby sobie pozwolić na to, by „po prostu” zaadaptować opowiadanie polityczne. Zdjęcia, jak zwykle pełne długich ujęć i scen zbiorowych z setkami statystów, zrobił stały współpracownik reżysera Girish Gangadharan, który zresztą odebrał za nie nominację do Asian Film Awards (ostatecznie przegraną z Jeziorem dzikich gęsi – NASZA RECENZJA). Także warstwa dźwiękowa została tu dopracowana, całość przygotowano w technologii dźwięku 3D, przez wiele tygodni ekipa nagrywała różnego rodzaju odgłosy, m.in. chwiejącego się drewnianego mostu, czy deszczu, tak by całość osaczała widza i faktycznie robi to piorunujące wrażenie.

Najciekawszym aspektem produkcji, na który zwróciła mi uwagę Marta Chrzczanowicz z bloga Filmowe Zwierzęta, aby nie męczyć zwierząt, na planie postanowiono przygotować aż pięć hiperrealistycznych modeli będących efektem czterdziestu dni intensywnej pracy oddziału dwudziestu pięciu osób. Pierwszy model był  zdalnie sterowany, w drugim w środku siedział operator kamery, trzeci z bardzo dokładnie odwzorowaną głową zwierzaka służył do ujęć POV czwarty wyposażono jedynie w rogi piąty zaś pełnił rolę zamiennika. Szczegóły i wypowiedzi dyrektora artystycznego projektu – Gokula Dasa na ten temat znajdziecie w tekście Marty TUTAJ.

Do tej beczki miodu, którą wylałem na Jallikattu muszę jednak dodać też trochę dziegciu. Podjęte przez reżysera wybory artystyczne, w postaci wysokiego tempa akcji, ciągłego zamieszania, ekranu wypełnionego tłumem przekrzykujących się postaci, niekoniecznie wpływają pozytywnie na odbiór. Także ze względu na wspomnianą wcześniej, bardzo dopracowaną warstwę audio. Z milionem otaczających widza odgłosów całość dla niektórych widzów, na przykład dla podpisanego tutaj, może się zmienić w nieznośny i męczący hałas. Jednakże jest to sprawa bardzo indywidualna, gdyż wielu moich znajomych tego odczucia nie podzielało. Warto dać szansę tej produkcji, gdyż taka forma ukazania politycznej satyry w kinie rozrywkowym jest niewątpliwie godna uwagi i szacunku.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Jallikattu

Rok: 2020

Gatunek: akcji, polityczny, etnograficzny

Kraj produkcji: Indie

Reżyseria: Lijo Jose Pellissery

Występują: Antony Varghese, Chemban Vinod Jose, Sabumon Abdusamad i inni

VoD: Amazon Prime

Ocena: 3/5