Krótki format #2 – „Ja, Godard”

"Ja, Godard", reż. Michel Hazanavicius

Ja Godard

Ocena: 3,5/5

Z filmu „Ja, Godard” jasno wynika, że jeden z protoplastów Nowej Fali jest wiecznie żywy. Francuski rewolucjonista, prowadzący filmową taśmą lud na barykady, wciąż wprowadza kolejne pokolenia w świat oparty na ciągłym zaprzeczaniu, notorycznym wyszydzaniu, wiecznym poszukiwaniu. 

Hazanavicius oddaje zatem hołd zasłużonemu twórcy, jednocześnie nie klękając czołobitnie przed jego obliczem. Podszywa się pod jego estetykę, by następnie dosyć znacząco go wyszydzić. Podchodzi do tego jednak z empatią i zrozumieniem, co również pozbawia produkcję zbędnego ciężaru gatunkowego. 

„Ja, Godard” to opowieść o newralgicznym momencie w życiorysie tytułowego protagonisty. Rok 1968 to czas masowych protestów przeciwko władzy, wobec których Godard nie za bardzo potrafi się opowiedzieć. Wprawdzie w pełni ich popiera i pragnie, by ideały propagowane przez komunistów (przede wszystkim Mao Zedonga) odnalazły swe miejsce we francuskiej rzeczywistości, niemniej jednak jednocześnie drzemie w nim potrzeba niczym nieskrępowanej wolności. Mężczyznę rozrywają sprzeczne ambicje i na nic się zda obecność kochającej go Anne Wiazemsky. Artysta snuje dalekosiężne plany, chociaż potyka się o własne nogi. Pragnie odnaleźć nić porozumienia z walczącymi studentami, mimo że oni należą już do młodszego pokolenia, mówiącego innym językiem. Walczy z burżuazyjną mentalnością, ale nie przeszkadza mu przyjmowanie od nich wiktu. 

Louis Garrel w butach Godarda czuje się wyśmienicie. Kreuje postać wiecznie zapatrzoną we własne ego i przepełnioną narcystyczną pychą, lecz również realnym poczuciem przerażenia. Znakomicie partneruje mu Stacy Martin, pełna dziewczęcego wdzięku i nieposkromionej energii. Ich rozmowy są pełne niewymuszonego humoru i jawnie eksponowanej ironii podług francuskiego sznytu.

Najbardziej jednak pozostają w pamięci wszystkie zabawy formalne Hazanaviciusa. Reżyser pełnymi garściami czerpie z nowofalowego języka, przetykając narrację różnymi sztuczkami. Czasami wprowadzi narrację z offu,  czasami „wyłączy” odgłosy otoczenia, by wsłuchać się w oddechy bohaterów, a czasami spojrzy na nich przez czarno-biały filtr. Francuz, niczym kameleon, przyjmuje inną skórę, mimowolnie wskrzeszając pierwsze zdobycze artystów spod znaku „Cahiers du Cinema”. 

Wprawdzie przez te zabiegi film Hazanaviciusa staje się odrobinę hermetyczny, gdyż wymaga pewnej wiedzy na temat nurtu Nowej Fali, lecz są one na szczęście wprowadzane w tak przystępny sposób, że powinny zadowolić każdego widza. „Ja, Godard” to znakomita zabawa w kino.

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty