Trudne sprawy, sprawy niełatwe – recenzja filmu „Pewnego dnia powiemy sobie wszystko” – Berlinale 2023

Jedną z pierwszych premier konkursowych tegorocznego Berlinale było Irgendwann werden wir uns alles erzählen, przyszły przebój niemieckich kin, który raczej zakończy Berlinale bez żadnych nagród. Zapraszamy do krótkiej recenzji najnowszej fabuły Emily Atef.

O samej Niemce bardzo szeroko rozpisaliśmy się w naszej zapowiedzi festiwalu (TUTAJ) i – odnosząc się do niej już na wstępie – autor pragnie szczerze ukorzyć się za naiwną wiarę jak Wenger u Taco Hemingwaya, że ten projekt może się udać. Wydawałoby się, że gdy uznana w danym kraju twórczyni postanawia po raz pierwszy w „poważnym” projekcie sięgnąć po adaptowanie literatury i na swój cel wybiera głośną powieść emancypacyjną, to wynika to z posiadania przez nią pomysłu na jej ekranizację. Nic bardziej mylnego. Skandalizujące Kiedyś opowiemy sobie wszystko zostaje przez twórczynię 3 dni w Quiberon (2018) zmienione w mdły i rozwleczony sztampowy melodramat, tudzież pokraczny pastisz Braci Karamazow (którzy na ekranie i w dialogach pojawiają się co chwila).

Inspiracje Szkołą Berlińską w twórczości Emily Atef oczywiste są od początku jej kariery, ale jednocześnie artystka po niemal dwóch dekadach siłowania się z językiem Petzolda czy Schanelec wciąż zdaje się go nie rozumieć, zamiast chłodnej obserwacji wewnętrznego rozpadu prezentując widzom kostiumowe jasełka rodem z Hallmark Channel. Diaboliczny Henner w tej interpretacji to mdły mruk, zachłyśnięty wiatrem zmian Johannes to ślepy, zapatrzony w siebie drań, a rozdarta między dobrem i złem, rozumem a pożądaniem Maria sprowadzona zostaje do bezwolnej chorągiewki pozbawionej krzty osobowości. Do tego Atef polała wszystko falą naskórkowego i pozerskiego neo-drugofalowego feminizmu, objawiającego się nie w języku sztuki, a działaniach w stylu „autografu” na oficjalnej fotografii festiwalowej o treści: „Women Life Freedom”.

Istnieją różne podejścia do przenoszenia na język kina utworów, w których duże znaczenie ma seks i erotyka. Można zamykać drzwi i pozostawić wszystko  domysłowi widza (jak Kubrick w Lolicie), można akt przestylizować i zalać symboliką, przenosząc do strefy semi-metaforycznej (jak Lyne w Lolicie lub Mendes w American Beauty), można w końcu po prostu sięgnąć po soft-porno (jak Kechiche w Życiu Adeli). Atef wybiera czwartą opcję – liczne (chociaż dominujące w pierwszym akcie) sceny nudno i pruderyjnie sfilmowanego seksu. Co z tego, że bohaterowie wciąż pozbywają się ubrań, skoro o dzikości uniesień i nieujarzmionej jurności Hennera dowiedzieć się możemy co najwyżej z dialogów, bo w swoich scenach zapomina jej pokazać.

Irgendwann werden wir uns alles erzählen zawodzi także jako opowieść o transformacji. Na tłumaczenie zmian gospodarczych i politycznych jednocześnie poświęcane jest tak dużo czasu, że złamać to może najbardziej pozytywnie nastawionego do filmu widza, a przy tym wszystkim chaos dialogów na ten temat i ich powierzchowność sprawia, że nie da się ich nazwać warstwą opowieści. Z kolei ważny dla oryginału wątek różnic między mieszkańcami NRD i RFN ogranicza się do samochodów (Wartburgi kontra nowe Mercedesy) oraz znajomości piosenki pionierów.

W czasach, gdy Christian Petzold z powodzeniem dekonstruuje gatunek melodramatu w Undine, Tranzycie czy Feniksie, gdy Thomas Stuber tanecznie opowiada o podziale Niemiec w Walcu w alejkach, szokuje zakwalifikowanie do berlińskiego konkursu głównego tak nieudolnego i epigońskiego połączenia Miejsc w miastach Schanelec ze streszczeniem wątku rodem ze Stulecia winnych TVP. 

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Pewnego dnia powiemy sobie wszystko

Tytuł oryginalny: Irgendwann werden wir uns alles erzähle

Rok: 2023

Kraj produkcji: Niemcy

Reżyseria: Emily Atef

Występują: Felix Kramer, Marlene Burow, Cedric Eich i inni

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 1/5

1/5